Najnowsze komentarze
Moment z dołu to jest to.
nemo2 do: Puchary
Moja cbr900rr sc33 oprócz serwisu ...
Dzięki Thrillco, ostatni xjr jest ...
No mniej lub wiecej wiem jak jest ...
Ta pozycja jest taka zaangażowana ...
Więcej komentarzy
Ulubieni blogerzy
Moje miejsca
<brak wpisów>
Moje linki

04.08.2023 08:29

Klamka legendy

W połowie lat dziewięćdziesiątych na dwusuwowych maszynach też jeździliśmy bez powodu. Taka podróż bez celu na pewno nie była gorsza. Na pewno inna.

 

Reflektor mojego Simsona z 1983 roku został wymieniony i wreszcie nawet dobrze świecił. Tamten stary rozbiłem na chłopaku, którego nie znałem dopóty, dopóki nie wjechał rowerem na kolizyjny kurs. Odleciał uderzony, ale przeżył, a jego mama dała piątaka w ramach rekompensaty za poniesione straty, tyle miała. Zbiłem reflektor i ledwo utrzymałem się na Simsonie, prawie zabiłem człowieka z jego winy.

 

Nowy, używany reflektor aż za piętnaście złotych dawał trochę lepsze światło, bo jego klosz wystawał poza obudowę. Wystający nadmiar szkła wywoływał efekt dodatkowego rozszczepienia wiązki blasku, słabnącego wraz ze spadającymi obrotami silnika. Dlatego wreszcie można było szybciej latać po zapadnięciu zmroku. Jeśli tylko nie zamknąć gazu.

 

Przede mną była dwójka maszyn: Simson Fabrizio, ale już na dwunastowoltowej instalacji elektrycznej ze zmodyfikowanym cylindrem. Potem MZ 250 jeszcze z lat siedemdziesiątych Radara, która już wtedy czasem trudniej odpalała, ale o ładnym pogwiździe z komina. Jadąca za nami i chyba najszybsza to MZ 150 Calmly'ego na hamulcowej tarczy. Tarcza była dla nas motocyklową innowacją – motocykl był też na dwunastce, z najlepszym światłem lampy, poważną konsolą z zegarami, wyglądającą jak unosząca się ponad wszystkim statua. Z Fabrizio zaczęliśmy latać najwcześniej, pierwsi, ale to Radar i Calmly dosiedli motocykli MZ na legalu w pierwszej kolejności. Mimo to, nie odjeżdżali, trzymali szyk wraz z Simsonami. A właściwie czekali na mnie, najwolniejszego w grupie. Miałem skoszoną ramę, bo czasem błotnik uderzał o cylinder, gdyż po kraksie skrzywiła się główka ramy. Dlatego świetnie skręcał dysponując krótszym rozstawem osi i mniejszym wyprzedzeniem koła. Lepiej niż inne.

 

Dobrze to szło. Lato, noc, lasy i pagóry wokół, wąskie drogi w górę, w dół, lewo i w prawo, a skromne dwusuwy grały razem równo, wydmuchując przepalony mixol z okopconych i mokrych od oleju wydechów. Wypierały woń wilgotnego lasu w nocy, rozrywały ciemność i ciszę na pół. Na skraju drzew ukazał się księżyc w pełni, a na zjeździe z góry widać było mieniące się obce, niezdobyte jeszcze miasto w dolinie. Czeskie góry, o których nic jeszcze nie wiedzieliśmy, czekały na nas kilkanaście kilometrów dalej i o wiele lat dłużej. Mój Simson leciał jak zwykle na oparach paliwa, ale tamci koledzy dysponowali wszystkim, czego wtedy mi brakowało: zapasem benzyny, ostrym nożem, butelką, uszkodzoną lunetą od Cygana, zapałkami i rujnującym duszę oraz mózg zielskiem nieznanego pochodzenia.

 

Żadnych telefonów komórkowych, fejsów, snapów, instagramów. Tylko maszyny i to, co w kieszeniach kurtki, czyli zupełne nic, śmieci. Rozmowy były nie za głośne, rzeczowe, z odrobiną sarkazmu, bez dłuższych przerw na milczenie. Jak narada przed sprawami, prawdziwymi motocyklami, kobietami, scenami z filmów, ale w prawdziwym życiu, których nie mogliśmy się spodziewać, bo jakim cudem i skąd. W relacje kolesi wkradała się pewna maniera. Ktoś zawsze miał ostatnie słowo, ktoś śmiał się za głośno, ktoś wiedział więcej, ktoś inny strzelał focha zbyt łatwo, ktoś inny był uprzejmy.

 

Było zajebiście. Jak nigdy wcześniej, bo powoli przechodziliśmy na wyższy poziom, jeździliśmy już po drogach, już wiedzieliśmy, ile kilometrów na godzinę wyciska CBR 1100 XX Blackbird z 1996. Widzieliśmy to na filmie z płyty, pobranym przez kogoś z internetu, który to obraz stał się naszym głównym pejzażem w sercach, bo oglądaliśmy to w kółko. Wiele lat przed pojawieniem się Ghost Ridera, który pozamiatał do reszty. Ale on używał Suzuki. Czyli motocykli mojej marki. Czyli wydawał się najbliższy duszy, najbardziej realny, nawet jeśli nieosiągalny. Typoszereg GSX-R fascynował coraz bardziej od 1987 roku. Pierwszy Obły 750 z 89tego wjechał w nasze szare życie na pełnej kurwie i do odcinki prawie dekadę później. Nie zawiódł. Teraz Byku stał się spadkobiercą tradycji. W otwartym kasku i krótkich gaciach najlepiej słychać i czuć, jaką moc wytwarza. I jednak jak dziki jest. Bez jednego elektrowspomagacza. Tylko tyle, czego potrzebujesz. Od rogu obfitości analogowej mocy, niewyczerpanych dla mnie 156 koni mechanicznych.

 

Nasze marzenia powoli stawały się poważne. Nawet jeśli wiedzieliśmy już po kłótniach naszych starych w domu, czy po charakterze pracy w wakacje, albo po kłopotach w szkole, że przypał i tak nadejdzie później. Wraz z cudzymi ambicjami, doznanymi zawodami oraz życiowymi warunkami nie do spełnienia.

 

Na razie, tam nad jeziorem, zapobiegaliśmy jedynie pustym bakom oraz urywaniu czegokolwiek w podzespołach maszyn, przez zbyt ostrą jazdę. Trochę w mniejszym stopniu przeciwdziałaliśmy wjazdom po ciemku w krzaki, słupy, rowerzystę lub psa. Bo tak też się zdarzało, zwłaszcza mi. Taka była nasza inicjacja, pierwsze szlify, faza przejścia.

 

Nad spokojną, czarną taflą wody białe światło słońca schowanego już po drugiej stronie planety wciąż raziło odbijając się od gwiazd i księżyca, widziane przez lunetę od Cygana. Jednak to iskrzenie zapałek i lufek kontrastowało z otoczeniem pomarańczą krótkotrwałego płomienia, nadawało zarys twarzom kolesi w ciemności. Gdy ktoś chciał, chwytał jeszcze raz za lunetę od Cygana i obserwował teraz jeszcze wyraźniej uśmiechniętą gębę księżyca po jego jasnej stronie, interpretował powiększone obrazy z kosmosu. Wydmuchiwany dym pachniał, a potem odpływał i znikał jak mara. Istnieliśmy tylko my, rozsadzeni, albo wylegujący się na kamienistym obwałowaniu śmierdzącego rybami jeziora. Jeszcze wtedy niczego nie łowiący jeźdźcy w dermach i skórach po ojcach albo Niemcach, wraz ze zgarbionymi wędkarzami w oddali, według nas przesiadujących tam niepotrzebnie. Bo bez motocykli.

 

Cuchnęło zdechłą rybą i pachniało spalonym zielskiem, ale w takich momentach wszechświat kurczył się do naszej kompanii. Nic nie uwierało, nic nie drożało, tylko swobodnie sobie trwało. Dwusuwowe silniki stygły, noc trwała, a Rosja była słaba, ograna i wykiwana. Upokorzony, liczący sobie tysiąc lat kraj odbijał się od biedy, wrzucał dwójkę, na jakiś czas odetchnął, a jezioro, dwusuwy, noc i my, wszystko należało w końcu do siebie. Dlatego mogliśmy tam tkwić bez celu. Naradzać się. Bez żadnych ostatecznych ustaleń. Chyba, że poza postanowieniem na temat tego, gdzie by tu tym razem wydoić butlę najtańszego wina po powrocie. Żeby było śmieszniej. Kończyło się i tak w melinie Calmy'ego. Tylko tam o tej porze, można było to wszystko znów omówić na spokojnie przy muzyce Led Zeppelin albo AC/DC.

 

Rano była niedziela. Telewizja satelitarna przekazywała powtórki z pustynnego rajdu. Obrazy z motocyklami, obserwowane na płytkim oddechu w wysokich wydmach. Snopy wyrzucanego piachu spod kół, których terenowe opony i obręcze wyglądały jak rzeźby. Wierzgające dziko motocykle przy pełnej prędkości, sfilmowane z góry ich długie wyskoki, ujęte przez operatora kamery z lecącego obok helikoptera. Łzy w oczach na widok płaczącego z bólu motocyklisty, który zdeterminowany osiągnął metę po wypadku, mimo połamanych nóg. Samotni w bezkresnej przestrzeni. Prawdziwi bohaterowie. Bez pilota, GPS-u i googla w telefonie.

 

Niektórzy zbyt wiele lat przespali. Bo nie jeździli na dwusuwach na oparach paliwa nad jeziora, nie mieli noża, zapałek, ani uszkodzonej lunety od Cygana. Nie marzli nocą i nie dymili wspólnie. Nie mam pojęcia, co wtedy robili. Potem, po dekadach podjadą na nowych motocyklach zawiedzeni, że jednak ich to nie jara i nikt na nich nie czeka. Nawet jeśli raz w roku pędzili za pożyczone na Lofoty. Że to cudza wina, że sprzedali, bo nie mieli z kim jeździć. Albo, że z braku czasu sprzedali. Że w tym sezonie tylko sto kilometrów zrobili. Że szkoda, żeby się kurzył niejeżdżony. Poza tym potworne wypadki z udziałem motocyklistów, hejt bez powodu, bluzgi i żółć przypadkowych frajerów w roli komentatorów. No pewnie, że szkoda. Kto nie musi, niech nie jeździ.

 

Daro na Dark GSX1000GT wpisałby się w tamto towarzystwo, ale trafił na upartego okulistę. Dopiero gdy go zmienił, kupił motocykl, zdał egzamin na prawo jazdy i mogliśmy wreszcie wyruszyć we dwójkę tamtą, starą drogą, gdzie przed prawie trzydziestu laty pachniało mixolem. Nie w chłodną noc, lecz w idylliczne, ciepłe popołudnie. Tamta droga to część jego inicjacji takiej, jaką dla nas taką była. Nie ma tam nadmiernego ruchu samochodów, rozkradzione resztki wiecznych borów wciąż pachną, a nie zawsze gładka szosa meandruje pomiędzy pagórami, gdzie nie trzeba rozwijać dużych prędkości, ale można. Daro jedzie z otwartą szybą wizjera, opuszcza przeciwsłoneczną blendę, rozbiera się do bluzy. Trochę się martwił, że jego motocykl tak bardzo się nagrzewa.

 

Daro w sumie załapał. Pod okiem Smoka. Czasem tylko nie przygotuje się należycie do na przykład wyprzedzania, zacznie na zbyt wysokim biegu, albo zapomni dokumentów, gdy jesteśmy w Czechach, czy też nie nasmaruje łańcucha. Ale jeździ bez przerwy, powiększa motocyklową garderobę i lubi zakręty. Zasuwa do pracy i w weekendy, nadrabia, pokonuje więcej kilometrów niż Smoczek. Miło popatrzeć na jego postępy, trzyma szyk. GSX1000GT ma właściwe proporcje, znakomicie wygląda na drodze. Bierze sześć na sto, rzeczywiście szybko się grzeje, jego wiatrak wiruje, gdy tylko zwolnimy w zabudowanym. To akurat denerwuje, ten nieustanny gwizd głośnego wentylatora. Byku łapie temperaturę o wiele wolniej, Trzeba naprawdę długo czekać, żeby ruszył jego wentylator, bo proces odprowadzania ciepła przed 30 laty był inaczej rozplanowany mimo też ciasnej, aerodynamicznej obudowy. Smoczek XJR też nie ma z tym problemu, jego jeszcze wyższa temperatura pracy od chłodzenia olejem opływa chwilami łydki, jak lawa. Czuć, jak gorąc wrzącego bloku 1,3 litra rozchodzi się po motocyklu od przodu do tyłu, by zniknąć całkiem, rozproszyć się w powietrzu za nim, gdy tylko przyspieszy. Czasem trzeba odsunąć się od silnika, nie dotykać motocykla kolanami, by lepiej znieść trudy tej temperatury.

 

**************************************

 

KTM Motohall w Mattighofen to ciekawe miejsce. Akurat to, dlaczego motocykle tej marki prowadzą się tak dobrze, jeśli ich właściwości nie są przesadzone w którejś z kategorii mogą wyjaśnić wspaniałe drogi wokół i zaawansowane zaplecze konstrukcyjne tej firmy. Na osobnym stanowisku zobrazowano to, dlaczego stosują tak zaawansowaną elektronikę i telemetrię w zwyczajnych motocyklach. Miliony danych i komputery podczas jazdy na zwykłej drodze liczą, analizują i poprawiają prowadzenie tych motocykli. Inaczej te zbyt wysokie i zbyt mocne maszyny wężykują, ponoszą, nie trzymają linii. Nie trzeba się przejechać, wystarczy na nie popatrzeć. Gołym okiem widać, że za ciężko, skoro zawieszone jest to wszystko za wysoko, do tego zbyt plastikowo, gdy kratownice ram są zbyt wiotkie, a oddziałujące siły przy dwustu - bezwzględne. Dużo tego migotania na kokpicie o nic. Ładnie, kolorowo i cyfrowo. 

No cóż, moc jest niczym bez kontroli. A od dawna wiadomo, że im bardziej motocykle stają się spieprzone, tym więcej elektroniki i tabletów musi zapobiegać katastrofie. No i jak te tablety mają znieść lata swej starości, gdy wilgoć zacznie działać na procesory. Żadne Brembo tu już nie pomoże, gdy program się wysypie. 

 

Ale KTM Motohall to też miejsce, gdzie można znaleźć odpowiedź na to wszystko. I nacisnąć na klamki hamulców w motocyklach Tadka Błażusiaka, Fabrizia Meoni, Kevina Benavidesa, Heinza Kinigadnera, Joana „Nani” Romy, Cyrila Despresa, Sama Sunderlanda, Toby'ego Price'a, czy Marca Comy i innych. Poczuć ułamek tego, jak to było. Zrozumieć sportową duszę tamtych maszyn i tych ludzi.

 

W Mattighofen można usłyszeć, że bohaterowie z dawnych lat i telewizji satelitarnej kochali swoje motocykle i mówili do nich. Tylko w taki sposób mogła powstać odpowiednia więź z nimi. Niektórych spośród wymienionych bohaterów już nie ma z nami. A przecież w podobny sposób otwierali gaz w swoich motocyklach do końca. To pewien hołd, wytaczać motocykle przed siebie dopóki tak się da, jak oni.

 

Jesteśmy im to winni.

Komentarze : 0
<ten wpis nie był jeszcze komentowany>
  • Dodaj komentarz