Najnowsze komentarze
A cóż to tu tak poznikało ;) ???
Gratuluję zakupu! Też spotkałem si...
Okularbebe2 do: 2022
Dziękuję, szacunek za start przy t...
DominikNC do: 2022
Nie lubię tego oczekiwania. To już...
Okularbebe2 do: 4:24
Dzieki Calmly. Jak linie papilarne...
Więcej komentarzy
Ulubieni blogerzy
Moje miejsca
<brak wpisów>
Moje linki

03.01.2016 23:41

Drogi powrotne

Na zakręcie w prawo w brudnym, prawym lustrze dostawczego samochodu zauważyłem za sobą wyprzedzającego wszystkich na tak zwanego kata małego „dostawczaka”. Był o kilka samochodów za mną. Plan sytuacyjny to droga powiatowa, wąska i dziurawa, pora późna. Po chwili poznałem wóz. A tamten „furman” pewnie również mnie. Dlatego prowadził w ten sposób. Zredukowałem bieg i ruszyłem bez zwłoki do wyprzedzania aut, które kołysały się mozolnie po nierównym, poobgryzanym asfalcie przede mną. Dwa tysiące pięćset centymetrów sześciennych w pięciu cylindrach wypełniła końska dawka ropy ze strony pięciu pompowtryskiwaczy. Przepocona turbosprężarka wydmuchiwała teraz ze świstem zwiększoną dawkę powietrza. Minerały, takie jak nikiel i kobalt w jej łopatkach znów zostały wystawione na ciężką próbę, którą powinny były przetrwać, jeśli mechanizm jeszcze nie chciał się stopić i rozlecieć na atomy.

Żeby nie trafić w innych użytkowników tamtej drogi przez mękę i w jej największe dziury starałem się uchwycić jakikolwiek rytm i taktykę wyprzedzania. Lawirowałem między daewoo tico, koszmarną jamą w jezdni, a poboczem, którego i tak nie było. Metodyczne zdobywanie kolejnych pozycji w stawce przeładowanym żelastwem, czyli długim volkswagenem to było wszystko, co w tamtej chwili było dla mnie istotne. I dla tamtego kierowcy też. Robił dokładnie to samo co ja, synchronicznie, lecz trzy samochody za mną, w renault traffic pełnym butli z łatwopalnym gazem. Walczyliśmy o miejsce w szeregu. Bezsensownie. A jednak szary wtorek po deszczowej niedzieli nabrał wreszcie kolorów. Mój motor tdi pod podłogą ryczał z całych sił, a zawieszenie tłukło o wertepy i bujało na zakrętach. Miałem radio i mogłem go powiadomić, że robię mu miejsce na drodze przepuszczając do przodu. Ale nie. Musiał odebrać je sobie sam. I zrobił to. Dopiero po kilku kilometrach na długiej prostej, gdy wyprzedziliśmy już wszystkich.

Spotkaliśmy się w sklepie. Widziałem, że nie studzi turbiny i znalazł miejsce bliżej wejścia do budynku. Właśnie odpalał papierosa. Elektronicznego. Jak wtedy na drodze numer 46. Powitanie. Niby na luźno..

********

Żeby powrót mógł przebiegać spokojniej, przede wszystkim należało oderwać się od grupy. Na wysnucie takiego wniosku złożyło się kilka detali. Przede wszystkim chłopcy, wpatrzeni w mistrzów świata na torze w Brnie emanowali jeszcze większą aurą adrenaliny, niż wcześniej. Zostali poddani kilkugodzinnej indoktrynacji przez obserwację rywalizujących ze sobą kosmitów w kombinezonach z mrugającymi na zielono diodami wbudowanych airbagów. Pokonujących zakręty toru tak szybko, że telewizyjny śmigłowiec coraz trudniej wyrabiał się podążając powyżej za nimi. Chłopcy wiedzieli już, że mają jeszcze większe braki w sprzęcie i technice jazdy, niż podejrzewali dotychczas. Jeśli w ogóle ktoś taki jak Wódz, mógł podejrzewać siebie o coś podobnego. I naiwnie i zarazem szybko chciał to nadrobić. Bycie blisko prawdy i w końcu jej uzmysłowienie kosztowało go niedzielę i na razie jeden z dwóch pełnych baków, niezbędnych do pokonania trasy oraz bilet wstępu do świata najlepszych. Plus kilka godzin kucania w upale na trawie.

Z kolei dla kogoś, kto widzi pewne sprawy na tak zwane „dwie minuty do przodu”, wyścig królewskiej klasy został rozstrzygnięty już w jego połowie. Ponieważ właśnie wtedy okazało się, że Valentino Rossi znów nie wygra czeskiej edycji, która tym samym odbywała się na jego ulubionym torze. Dając mu być może ostatnią taką okazję od kilku lat. Bo wtedy też stracił swój upragniony, dziesiąty tytuł. Późniejsze podjazdowe rozgrywki przy konferencyjnych stołach i dyskusyjna rywalizacja na torze z Hiszpanami zapowiadały utratę takiej szansy. Bezpowrotnie według wielu, ale oby nie. Dla nas jednak i tak trwało wspaniałe, motocyklowe święto. Nawet w kategorii podziwiania motocykli, na których już po wydarzeniu i przez dwie kolejne godziny bez przerwy, wyjeżdżali kolorowi kibice w swoje strony Europy.

W końcu, gdy niektóre parkingi wreszcie opustoszały, koledzy w boju wraz z Wodzem skierowali swoje litrowe motocykle na tę samą drogę, którą rano przyjechaliśmy. Po zakomunikowaniu grupie o rewolcie z mojej strony, czarna bardziej od czarnego „ka-dziewiątka” Łukasza ruszyła jednak za mną. Zostawiłem mu wolny wybór. Mógł nie patrzeć na mnie i wracać z poddenerwowanymi powoli na wszystko i wszystkich kolegami. Ostatecznie podjechał do mojego gsr, wchodząc w rolę prawego przybocznego. Bez słowa omówienia planu powrotu. Zbędnej dyskusji. Też lubił tamtą starą, powrotną drogę.

Na najbliższej stacji paliw wlaliśmy do pełna. Wysokooktanową. Tak jak wszyscy ci, którzy na motocyklach wracali z MotoGP również autostradą w kierunku Ołomuńca. Panował tropikalny upał. Termometry chłodziwa silników pokazywały temperaturę 95 stopni u mnie i 99 w zabudowanej owiewkami k9. Szumiały wentylatory. Jedynie autostradowa prędkość, której amplituda w zależności od gęstości ruchu wahała się pomiędzy 140, a 200 km/h dawała pewną, termiczną ulgę mechanizmom. I choć nie wolno nam było tego robić aż tak, to my tak jak nasze silniki też tylko tego chcieliśmy. Prędkości i ulgi. Podobnie jak wielu innych motocyklistów tamtego dnia. W efekcie miksowania się na drodze z innymi, utworzyliśmy nawet klucz złożony z trzech par maszyn, którym wyprzedziliśmy wszystkich na swej drodze. I każda z dwójek zmieniała swoje położenie w szyku i na pasie w zależności od przypływu entuzjazmu i chwilowej potrzeby prowadzących, zamieniając się zgodnie swymi pozycjami. Tyły ubezpieczał szary cbr1100xx, jako ten cierpliwy. Też z Polski.

Klucz przetrwał razem przez około 60 kilometrów do pierwszego zatoru drogowego, który powstał na skutek wypadku osobówki z kimś śniętym od upału za kierownicą. Jako ci środkowi, zostawiliśmy w korku z tyłu trzecią parę z ciężką hondą na ogonie klucza. Ale też nie utrzymaliśmy tempa przeciskania się między autami tej pierwszej dwójki. Nawet po pokonaniu zatoru, już jej nie doszliśmy. Zniknęli.

O zachodzie słońca nie widziałem wiele w lustrach. Podziwiałem oślepiający blask za plecami, rzucający cień mojej sylwetki i motocykla na pędzący asfalt i środkowe linie pode mną na cięciach łuków. Podświetlał też jaskrawo rozgrzaną oponę i zadupek poprzedzającego k9. I wnętrze jego wydechu z siatką mocującą wygłuszenie. Mimo fabrycznego, soczystego basu, owo wygłuszenie pozostało na swoim miejscu. Wydechu nie dymiącego i nie śmierdzącego przepuszczaną i paloną oliwą. Nie ryczącego bez potrzeby, nie strzelającego płomieniami samobójczego ognia od niedopalonego paliwa, które na skutek przesterowania topi zawory, alarmuje elektronikę. Zerknięcie w zwierciadło odbywało się tylko po to, aby sprawdzić, czy nikt nas jeszcze nie dogonił. Ale nikogo nie było. Żadnego nieoznakowanego radiowozu. Czysto z tyłu. Kolega słuchał muzyki z ipoda. Czegoś ciężkiego i szybkiego, chyba Iron Maiden. Nie rozpraszał się tym jednak i czasem zwalniał pozwalając mi poprowadzić dwójkę. Na ostrych winklach znów uciekał do przodu wyprzedzając po wewnętrznej w głębokim złożeniu. Ryzykownie, bo Czesi w samochodach nie chcieli go przepuścić. Co innego motocykliści. Ci podziwiali widoki i stare zamki na wzgórzach. Machali na pozdrowienie umożliwiając płynne przejście i wyprzedzanie nam obu. Tym razem. Potem zatrzymaliśmy się na elektronicznego papierosa. Już nie czekał na mnie, bo byłem o czasie.

- Słuchaj – zagadnął – A w zakręcie dobrze to wygląda? Powinienem bardziej się składać?

- Sportowe motocykle są dość szerokie i niskie, dlatego dobrze wyglądają w każdym pochyleniu. W sumie to może jeszcze czasem wychyl się do wewnętrznej – dla lepszego efektu. Przecież i tak zamykasz oponę. Jak wiesz, wystarczy dobrze siedzieć na motocyklu. Ale w zakręcie nawet 1,9 tdi może zaskoczyć, widziałeś tamtego Czecha w dymiącym passacie?

- No, gdy przepiął w dół koło mnie, to „wydygałem”…

Ruszając w dalszą drogę wyskoczyłem niepytany do przodu. I od razu ujrzałem jej numer na tabliczce, a jakże – to 46. Słońce było już dość nisko, szosa równa, malownicza. Kręta. Przez pola, górki i lasy. Czytelne, dobrze widoczne zakręty. Napędziłem się z góry do jednego z nich, ale tym razem schowanego za drzewami. 

podobny jak wtedy

Łuk był w prawo i opadał w dół. Z góry i przez drzewa nie można było od razu rozpoznać przebiegu jego dalszej części. Tym razem było sucho i miałem odpowiedni, sztywny i lekki motocykl. Pokonałem ten zakręt, wcześniej opóźniając hamowanie tak długo, jak się dało. Rzuciłem motocyklem w prawo w ostatnim momencie, puszczając hamulec proporcjonalnie do pochylenia. Im głębiej, tym łagodniejszy nacisk wywierałem na jego klamkę. Gsr na skompresowanym zawieszeniu przednim zareagował błyskawicznie, a wpięta wcześniej dwójka na półotwartym ciągu ustabilizowała ślizgające się w sposób kontrolowany tylne koło w środku łuku. W następnym wysunąłem nawet kolano, ale znów się lekko uśliznąłem. Odtąd postanowiłem przesiadać się w stronę każdego następnego łuku tak, jak czasem wtedy, gdy latam sam i nikt mnie nie widzi. Poszło dobrze, lepiej. Dzięki siedzeniu bokiem i wysuniętym kolanom, które w zakręcie zwykłej drogi wcale nie muszą dotykać asfaltu, można utrzymać motocykl troszkę wyżej w łuku, jadąc szybciej i zdecydowanie łatwiej. Czarny gsxr był tuż za mną i pochylał się dość znacznie błyszcząc skromną soczewką reflektora na swej ciemnej, opływowej i agresywnej sylwetce. Tak, to też piękny motocykl. Nie wywierał presji, ale pracował również jakby mocniej. Nie chciał mi odpuścić, bo trzymał niewielką odległość przez cały czas, gdy złapałem rytm i holowałem go szybciej za sobą. W ten sposób przeskoczyliśmy góry. Dynamicznie. Nie było zbyt dużo samochodów, które przeszkadzały.

W połowie smażonego „syra z bramborami” zaszczekał na nas agresywny pies usiłujący zerwać się ze smyczy pijanym, czeskim piwoszom ze stolika obok. Poza psem, nimi i nami, nikt nie siedział w ogródku tej knajpy. Bo wszyscy inni byli po drugiej, jasnej i bardziej kulturalnej stronie ulicy. Tam, gdzie stały nasze motocykle - czarny i szary. Stygnąc, dobrze razem wyglądały.

– Wiesz co? – zaciamkał frytkami nie zwracając uwagi na ujadającego obok psa - Mogę jechać za tobą w ciemno. Kiedy hamujesz to wiadomo, że hamujemy. A kiedy idziesz w łuk, to śmiało idziemy. Można wyluzować, bo jedziesz pewnie. I wtedy mniej mi pali. Tylko gumę z tyłu zmień. Za bardzo się ślizga…

- Poważnie? Poprzednia była lepsza, bo sportowa i miękka jak gąbka. Jednak na autostradzie z Berlina mimo, że jednoroczna to rozleciała się na wióry po środku. Skoro ta już wytrzymała więcej kilometrów, to niech się poślizga. Ale ociupinkę.  

- Zobacz u mnie. Moje pirelli po dzisiejszym dniu też jest do wyrzucenia. Ale widzisz jak się trzyma asfaltu? Coś za coś.

Ostatni, polski odcinek przeskoczyliśmy równie szybko. K9 często na jednym kole. Tylnym lub przednim. W locie niemal obok mnie, lecz nieco z przodu niezwykle dobrze wyglądała. Lekko. Zwłaszcza podczas wykonywanego przez nas jednocześnie manewru wyprzedzania aut kończonego przez 750tkę trzymaniem wysoko w powietrzu swego przodu. Na skręconym do ogranicznika i zwalniającym obroty w locie kole przednim. Z migającą od tego samego kilometra, co u mnie kontrolką rezerwy. Czasem też wypuszczała dwa obłoki. Najpierw jeden przy poderwaniu na koło, gdy podmuch wylotowych, niewidzialnych spalin kierowanego jednocześnie w dół leo vince’a wznosił kurz z jezdni. A potem drugi, niebieską chmurę z gumy tuż po lądowaniu, gdy przednie koło opadało na ziemię i w sekundę wyrównywało wytraconą wcześniej w powietrzu prędkość obrotową... 

Później z ciekawości spróbowaliśmy się na przyspieszenie ze startu zatrzymanego. Sekundantem byłem ja, więc początkowa przewaga małego gsr o długość całego motocykla wynikać mogła z mojego lepszego wstrzelenia się w ruszenie z miejsca. A może to Iron Maiden zagłuszył Łukaszowi odbiór umówionego sygnału startu. Nie wiadomo. Sam fakt, że zrównał się ze mną na dwójce i wyprzedził mnie dopiero na trójce, powoli się oddalając był zarazem deprymujacy jak i pocieszający. Bo jednak bycie drugim nie było tak dotkliwe, skoro stało się to nie tak od razu, lecz dopiero przy około 170 km/h.  

Inni mają znaczki, my mamy to.


Komentarze : 2
2016-01-09 19:47:09 Dorro

Bardzo przyjemnie się czyta. Nadrabiam resztę wpisów i zostaję na dłużej! Pozdrawiam

RW

2016-01-04 21:35:55 left 4 dead

przelot z gixem najfajniejszy. napisz kiedy o szczegółach zmiany na gsr-a, co jak i dlaczego :)

  • Dodaj komentarz