Najnowsze komentarze
A cóż to tu tak poznikało ;) ???
Gratuluję zakupu! Też spotkałem si...
Okularbebe2 do: 2022
Dziękuję, szacunek za start przy t...
DominikNC do: 2022
Nie lubię tego oczekiwania. To już...
Okularbebe2 do: 4:24
Dzieki Calmly. Jak linie papilarne...
Więcej komentarzy
Ulubieni blogerzy
Moje miejsca
<brak wpisów>
Moje linki

27.12.2015 01:03

Masajowie

To Wódz prowadził. Kilka zmiennych, jakimi dysponował predysponowało go do tego zadania. Był starszy od wszystkich, miał najsilniejszy motocykl, szeroki kark, ogoloną na łyso skórę na czaszce wchodzącej w skład nafaszerowanego testosteronem i nie tylko, organizmu. Kolczyk w uchu, tatuaże, które później po dotarciu do celu i zrzuceniu motocyklowej kurtki mogłem zobaczyć na jego ramionach, świadczyły o tym, że chciał od życia czegoś więcej, czegoś jeszcze poza schematem. Miał autorytet i tempo. Nawet nie zrobił nam odprawy. Nie wiedziałem jak ma na imię. Nie podaliśmy sobie łapek na powitanie, nie rozmawialiśmy o jakimkolwiek planie. Bo ten był jasny i niewymagający. Po prostu zaraz po wjechaniu przez naszą trójkę na umówioną, nieczynną stację benzynową w Kłodzku i dołączeniu do reszty ekipy, wystrzeliliśmy w przestrzeń w większej grupie. I dobrze.

Mógł sobie wtedy o nas pomyśleć: „już jesteśmy spóźnieni, a sześćsetka z ‘supermociakiem’ z tyłu będą dodatkowo spowalniać grupę, nie poza.ier.alamy jak zawsze”… Lub coś w tym stylu. Bo tak myślą ci na mocniejszych, większych i szybszych o tych słabych i powolnych. I żeby to jeszcze raz udowodnić pojadą znów „na maksa”. I trudno będzie za nimi nadążyć. A potem znów skwitują, że sześćsetka nie dała rady i skoro pytasz to szkoda na nią pieniędzy. Liczy się tylko litr. A inni to potwierdzą. Bo nie jechali, ale uwierzyli. Nie wiedzą, że różnica na torze pomiędzy sześćsetkami z kategorii moto2 w porównaniu do motocykli prototypowych w motoGP to czasem regularne 5 sekund na okrążeniu. A to już przepaść. Ale na zwykłej, publicznej drodze, a przez to zaśmieconej i ciasnej, to jednak niespodziewanie niewiele. To wynik łatwy do pokonania. I to bez bicia rekordów prędkości. Ale oczywiście nie w każdych warunkach.

Wódz z początku nie poganiał zbyt ostro. Ale tylko do granicy. Po jej przekroczeniu wszystko się zmieniło. To przez przebieg drogi, a zwłaszcza nadany nam przez nią rytm – zakręty w lewo i w prawo naprzemiennie, wąskie przesmyki pomiędzy domami oraz skoki wstęgi asfaltu niczym linii życia, której się trzymaliśmy. Raz w dół, raz w górę. Dlatego motocykle chwycone mocniej zagrały zdecydowanie głośniej niosąc echo po okolicy. Zbliżyłem się do buczącego odpowiednimi kominami stada po to, żeby obserwować i naśladować jego zachowanie na nieznanej mi drodze. A ta, bez pobocza, grożąc katastrofą wiła się coraz wyżej w górę. Wzdłuż szpalerów starych i nowych drzew, przecinając wiekowe lasy o pierwotnym, baśniowym mroku. Pachnące historią, pradawnymi dziejami, starymi, ludowymi szamanami. Z łąkami jak z alpejskich podnóży gór, gdzie harmonia łagodnie falującego krajobrazu nastrajała wyobraźnię wakacyjnie. Ale nie nasze i nie wtedy. Bo jedyne co było ważne, to nie dać zrobić sobie „ziazi”. Wytrzymać presję.

A przy okazji jeszcze naśladować szybszych, którzy lecieli prawdopodobnie najlepiej, jak umieli. Bo wyczekiwanie na stacji paliw trwało zbyt długo, dotychczasowa droga w ogóle trwała za długo. Tak samo jak wielomiesięczne wyczekiwanie na tamten dzień. Nużące otępienie od asekuracyjnej, rozgrzewkowej jazdy zgubiło też już nie jednego. Mnie również. Dlatego należało się skupić. Uwolnić falę adrenaliny, która pozwoliła widzieć dalej i ostrzej. Przejść na inny poziom świadomości, o myślach czystych i niezakłóconych. Tych odpowiednich. KTM przepadł bez wieści. A z nim renault. Zostaliśmy tam sami na krętej szosie, z huraganowym wiatrem wokół kasków.

Kiedy pierwszy motocykl wpadał w każdy ślepy zakręt, których tam były dziesiątki, reszta stada wierzyła, że Wódz za sterami wie co robi. Ja też. Miał hydraulikę od brembo, stalowe oploty, widelec upside-down ze złotymi tłoczyskami oraz masę i geometrię lekkiej sześćsetki. Przy mniejszym rozstawie osi. W wysublimowanej ramie silnik wytwarzał prawie 200 koni, żeby odepchnąć się od wszystkich innych tylnym kołem na sportowym "laciu”. Zapewniającym stabilność przy każdych prędkościach. Wódz gnany przez stado bestii nie mógł zawalić, więc musiał wspiąć się na wyżyny swych kompetencji. Żeby utrzymać pozycję w szyku. I zgubić mnie, jadącego 98-konnym gsr na końcu. Najlepiej od razu.

Łukasz obrócił głowę w pędzie na wyjściu jednego z łuków, jeszcze przed odprostowaniem motocykla. Wciąż tam byłem z nimi, zaraz za jego czarnym gixerem. I wiedziałem, że nigdy potem i tak jak wcześniej nie zapytają jakim cudem? Gdy kilka motocykli pochylało się na raz w tej jednej, ulotnej chwili, której nie da się zatrzymać. Gdy wirujący po zakrętach wspólny taniec rozciągniętych na maszynkach power rangersów trwał w najlepsze. A bieg myśli wcale nie wirował. Tak, jak lakierowane obręcze ich kół z lekkich stopów w świetle wschodzącego słońca. Nie było na to czasu. Zadanie rzucenia motocyklem w dół ku ziemi ma w sobie coś ze skoku w przepaść. Albo z lotu samolotem, gdy wirująca ziemia jest bliżej i trzeba zejść nie za nisko, albo nie za wysoko. Nie stać się Ikarem. Instynktownie to też można zrobić, ale lepiej mechanicznie. Tak, aby nie przegiąć w żadną stronę. Patrzeć daleko do przodu, odszyfrowywać koniec widzialnej części zakrętu. Odgadnąć treści, jakie przekazuje nawierzchnia, jej profil i struktura. W łuku widać rozgrzane opony i plecy poprzedzających, ale trzeba patrzeć ponad nimi, dalej niż oni. To nawet trudne. Motocyklowe buty po ocienionej stronie motocykla, oparte na podnóżkach po stronie ziemi i tuż przy pędzącej jezdni. Zarys opon stykających się swym rantem z asfaltem. Wreszcie zdarte marginesy na ich bieżnikach. Ścięte wytłoczenia słonia z logo metzellera, może nawet otarte ograniczniki pochylenia na podnóżkach. Nietknięte nigdy wcześniej, nawet przez poprzednich właścicieli na włoskich odcinkach dróg bez jednej prostej. Inicjacja.

Ze zdjęcia zrobionego dobrym aparatem w takiej chwili i z tej perspektywy można przeczytać wskazania zegarów na innym motocyklu, połyskujących refleksem słońca. Błyskającym tak samo szybko jak wszystko. Prędkość bywa niebezpieczna, ale nie kontrola nad nią. Przepiąłem przełożenie o dwa w dół. Szybko. Tak, żeby silnik na czwórce kręcił się wreszcie od ośmiu do jedenastu tysięcy obrotów. Żeby było mi łatwiej przejść po obranej linii na wygładzanych szczytach zakrętów i tuż po tym na wyjściach z nich, kiedy potrzebne jest największe przyspieszenie. Litry nie poczekają, uciekną. Każdy błąd może oznaczać stratę nie do odrobienia.

Samochód zepsuł zabawę. Dwaj przede mną wyprzedzili go rzutem na taśmę idąc za Wodzem, który przeszedł na otwartym gazie obok auta. Bez widocznego migania kierunkowskazów, przykrytych łopoczącym na wietrze białym ręcznikiem, chroniącym jego biały zadupek przed przymocowanym doń plecakiem. Manewr zakończyli wpisaniem się od razu w następny prawy, ślepy łuk bo ten był już za blisko i wszystko to stało się nieco późno. Z naprzeciwka nic nie nadjeżdżało, ale i tak nie mając pełnego obrazu sytuacji na zakręcie wyhamowałem karuzelę. Nie mogłem wtedy wiedzieć, że wszyscy idąc za Wodzem w ciemno przestrzelili i ratowali się przed trafieniem w barierę. Tak jak on sam. Skoro później mówili mi o tym na parkingu, musiało być dość blisko. Nic nie nadjeżdżało na przeciwległym pasie, na którym akurat walczyli o utrzymanie się na jezdni.  

Na sawannie masajowie mają pewną zabawę, która polega na tym, że ten kto skoczy najwyżej staje się przewodnikiem grupy. Dlatego całymi dniami zarówno dzieci, jak i młodzieńcy, czy nawet dorośli już faceci skaczą w miejscu rywalizując ze sobą w kurzu. Nikt im nie powiedział, że to fajne, ale śmieszne.

Sytuacja zmieniła się w sposób typowy dla rozdzielonych konwojów w drodze. Tamci uciekli, gdy jeden został. Nie znając drogi z każdą minutą traciłem szansę nie tylko na dogonienie stada, ale także wybór właściwej trasy na najbliższym skrzyżowaniu. Bez wodza wydawało się to trudniejsze. W dodatku za autem utknąłem na kilka prawych zakrętów. „Teraz nie, jeszcze nie, czekaj, czekaj…” Wąska droga i brak widoczności nie sprzyjały podjęciu ryzyka. Silnik warczał jak zły pies z trudem utrzymywany na smyczy drugiego biegu. Czeski samochód nawet starał się przyspieszyć, ale to na niewiele się zdało.

Wystrzeliłem jak z procy, gdy okazało się, że ciasne i ślepe zakręty zapowiadają się na dłużej. Wyprzedzanie po wewnętrznej jest ciut łatwiejsze, więc na pierwszym w lewo jaki tylko się pojawił odpaliłem petardy. Pogoń wydawała się bezsensowna, gdy po sekwencji jeszcze kilku następnych zakrętów otworzyła się przede mną długa prosta w dół zbocza góry. Zrozumiałem, że litry nie potoczyły się tędy z górki na neutralu. Mimo to spróbowałem.

Na prostej wycisnąłem trochę jadu z rzędowej „czwórki” sięgając trzynastki na obrotomierzu przez dwa kolejne biegi. Przez co później musiałem mocniej pociągnąć za klamkę hamulca. Żeby ulżyć termicznie hamującym mechanizmom, pomagałem im wytracać prędkość biegami oraz hamulcem nożnym, który w tym akurat motocyklu mimo zacisku tocico jest jedynie dekoracją. Zakręty znów się pojawiły, a las po obu stronach wąskiej drogi wspinał się lub opadał w zależności od topografii terenu. Moja jazda bez wodza stała się nieczysta, bo szarpałem motocyklem w zakrętach i przynajmniej raz korygowałem linię jazdy wspomagając się niestety hamowaniem w łuku. Na szczęście ten model pozwalał na zrobienie niemal slalomu wokół studzienek na zakręcie, prowadząc się wtedy prawie tak samo łatwo, jak podczas takiego samego ćwiczenia, ale na prostej. Sam silnik, kręcony pod czerwone pole kąsał i szarpał. Motocykl podrygiwał spięty morderczym trudem budowania niewielkiej mocy na każdej prostej, jaka się trafiła. Po wyjściu z lasu u podnóża wzgórza zobaczyłem „na przestrzał” przez zakręt i drzewa odległe, czarne już tylko punkty na drodze daleko przede mną. Możliwe było, że w końcu poczekają bo wydawało się, że zwarli się w grupę jadących równolegle obok siebie motocykli. Ale nie.

Nie mogłem ich dogonić. Widząc ich co jakiś czas na równinie już nie musiałem, ale ciągle chciałem. Rozwijałem stanowczo za dużą prędkość nawet kilkukrotnie przekraczając tę dozwoloną w jednym, niebezpiecznym miejscu. Nie chciałem, żeby zbyt długo czekali. Może nawet nie zauważyli, że przepadłem… Motocykl przy większej niż dotychczas prędkości wymógł na mnie zmianę pozycji za sterem na podobną do sylwetki zawodnika dźwigającego ciężary tuż przed podniesieniem, czy tam rwaniem. Przy pędzie wiatru, rosnących siłach żyroskopowych kół tylko tak mogłem zmusić go do posłuszeństwa i szybkiej reakcji. Przesiadanie się pośladkiem w stronę wychylenia w łuku dodatkowo zwiększało presję na pędzący motocykl. Dociążając również przód łatwiej było mi ustalać kąt pochylenia. Nie musiałem być mistrzem stylu, w końcu domniemałem, że opona i tak została już zamknięta. Zależało mi tylko na powrocie do szyku w stadzie.

Gdy w końcu je dopadłem, złapałem się na tym, że dyszę ciężko w parujący wizjer kasku. Nie spodziewałem się, że wysiłek fizyczny włożony w pracę motocykla był aż tak duży. Odcinek nie był długi, ale zróżnicowany. Techniczny. Zatrzymaliśmy się jednak dopiero dziesiątki kilometrów później. Wcześniej bezsensownie wyprzedziliśmy wszystkich. Bezsensownie, bo zaraz potem Wódz zatrzymał pędzące stado na sikanie gubiąc rytm i przerywając drogową jatkę. Musiałem zatrzymać motocykl tak, aby nikt nie mógł zauważyć moich trzęsących się rąk, sięgających do kluczyka. Adrenalina opadła zupełnie po doznanym zawodzie niemal miłosnym. Moja tylna guma wcale nie była bardziej dotarta niż zwykle. Marginesy pozostały widoczne w przeciwieństwie do litrów i 750tki Łukasza. Może trochę wynikało to z wyższego profilu mojej opony. Szersze są bardziej płaskie i niższe. Ale szkoda, skoro dałem z siebie wszystko. Masajowie skaczą w namiastkach obuwia zrobionych z bieżnika motocyklowych opon. To one pozwalają im skakać wyżej niż inni. To fajne i wcale nie jest śmieszne.

Wódz zbliżył się pierwszy raz do mojego motocykla. Przez resztę dnia tak jak na początku sezonu zaskoczony nieco Łukasz, przyglądał mu się ukradkiem bez słowa, ale za to dokładnie i z bliska jeszcze ze dwa razy.   

 

 

 

 

 

 

Komentarze : 6
2016-01-09 20:04:23 Dorro

W mojej ocenie trochę kiepski lider. Przegnał wszystkich jak dzikie konie, zostawił słabszą maszynę z tyłu... Dobry lider wie jakie nadać tempo, pamięta o wszystkich nie tylko o sobie i osobistej chęci imponowania. W stadzie zawsze znajdą się tacy narwańcy, a kiedy ów narwaniec zostaje liderem trzeba dziękować losowi, że ma się słabszy sprzęt i można się od niego uwolnić :D

Dobrze, że tym razem się udało:)

Pozdrawiam

RW

2016-01-01 11:50:14 lemoniadowy_joe

hehe ponoć "master" na najmocniejszej maszynie powinien jechać na końcu, ale "master"- człowiek odpowiedzialny a nie szybkowar napełniony hormonami i białkiem pochodzenia laboratoryjnego z mózgiem wielkości jajka niespodzianki, temat jest rozległy i sprowadza się do tego, że grupy powinny mieć wyrównany poziom, lubie śmigać sam z punktu A do B, spotykanie na trasie grupy narwańców zwylke sprzyja niebezpiecznym sytuacjom, dziwie się sobie tylko, że mimo 5 dekady na karku wciąż się daję sprowokować. fajny tekst mądre konkluzje w nim zawarte

2015-12-28 15:32:00 okularbebe

firestarter i Ten wolniejszy: dzięki, ale czy aby nie przesadzamy z tą książką? Prawda jest taka, że wielu tego nie chce czytać za darmo, a co dopiero za pieniądze. Sprawdziłem to z ciekawości, bo kiedyś mnie to obchodziło hehe. Teraz pisząc, mogę po prostu przejechać się jeszcze raz, choćby w myślach.

left 4 dead: nie lubię jeździć z ludźmi, a jeśli już to nie więcej niż w dwa lub trzy motocykle, które znam. Gęsta atmosfera jaka temu towarzyszy powoduje, że z ludzi wyłazi zwierzę na droadze. Ale nie zawsze. Kiedyś na Cervenohorskim spotkałem facetów na sportach z Wrocławia. Chodzili dobrze na kolanach w zakrętach, ale w drodze do domu pedałowali cały czas 90tką i za nic nie dawali się sprowokować. Wychodziłem tylko na ciołka odkręcając na ich oczach na każdej prostej. W domu na fb odkryłem, że prawie wszyscy to policjanci z Wrocławia...

2015-12-28 14:00:27 firestarter

Jestem pd wrażeniem. Ogromna przyjemność! Zamawiam drugi egzemplarz książki :-)

2015-12-27 15:14:43 Ten wolniejszy ;)

Czytałem z wypiekami na twarzy! Kolego, jak napiszesz książkę to ja chcę pierwszy egzemplarz!
Lewa!

2015-12-27 09:17:26 left 4 dead

ja lubię sam jeździć. prawie zawsze jak jeżdżę z kimś dochodzi do różnych niebezpiecznych sytuacji. niby nic a każdy chcę przykozaczyć. przypuszczam, że powoduje to charakter mojego motocykla. gdybym jeździł czoperem albo jakimś klasykiem nie trzeba byłoby się tak spinać :)
czytając czekałem co się wydarzy ;)

  • Dodaj komentarz