Najnowsze komentarze
motolupa1 do: Ofrołd
Dzięki. Tak jest, każdy lżejszy en...
Wery gud story maj frend. Nał aj s...
xys33 do: Jak żądło
Z sentymentu czasem tu wracam. Wie...
LOPEZ11111 do: Jak bez kasku
Oferty kredytowe są dopasowane do ...
LOPEZ11111 do: Jak bez kasku
Kredyt dostępny dla Twoich potrzeb...
Więcej komentarzy
Ulubieni blogerzy
Moje miejsca
<brak wpisów>
Moje linki

10.11.2025 21:58

Jawa

Pod koniec ósmej klasy niewiele mieliśmy do roboty i okazji do zarabiania. Ale po szkole pomagałem na budowie i dzięki temu, że na przykład malowałem dachówki, które dziś już pokrył grzyb na cudzym dachu zarobiłem na benzynę z olejem, nowe pierścienie i linkę sprzęgła do Simsona.

 

Chociaż maszyna była gotowa do drogi, brak perspektyw, pieniędzy i pomysłu na życie gniótł nieco i pojawiało się zniechęcenie. Stary motorower wprawdzie motywował do poszukiwania drogi wyjścia, aby uciec, ale dokąd? Uciekałem więc w pola i raz do Międzylesia, czyli na granicę z Czechami, byle dalej w góry na Simsonie, bez plecaka i jednej rękawiczki. W tamtej starej kurtce do wszystkiego, ubieranej nawet do kościoła. Pomagało, inspirowało. Po takich wyprawach piłowane w kółko utwory z kaset brzmiały inaczej: mocniej i głośniej.

 

20 maja 1994 roku była chyba sobota, albo niedziela, pochmurna i taka cicha, jak przed czymś, co się stanie. Jak przed burzą. Na progu namiastki dorosłości i odpowiedzialności włóczyliśmy się między szkołą, naszymi chatami, parkami, stadionem albo poniemieckimi ruinami, przeważnie na Simsonach. Tym razem jednak pod wieczór Simson został w garażu, bo poszliśmy z kumplem na miasto. Garaż ojca był duży, poza jego samochodem pomieściłby niejeden prawdziwy motocykl, ale takie – już przeanalizowane i wybrane - pozostawały w sferze marzeń. Przez brak mocy i coraz bardziej nudną jazdę na padniętej pięćdziesiątce powoli zanikały resztki oczekiwanej motosatysfakcji. Zgrzyt tabliczki rejestracyjnej podczas jazdy na kole nie robił już na nikim wrażenia, wszyscy mieliśmy je tak samo pocharatane. Spalona guma nie była żadnym świadectwem, lecz oznaką biedy i brakiem kasy na nową. Plakaty z motocyklami wisiały zakurzone, ale mój dwusuw z DDR już nie wyrywał z butów, jakoś tak posmutniał. U koleżków nie było aż tak źle, bo mieli nowsze, mocniejsze maszyny, wszyscy. Dlatego czasem się litowali, współczuli, dzielili benzyną, podrzucali swe maszynki na mały serwis i może dlatego ofiarowana dziś litość potrafi tak zaboleć.

 

Wrażenie, że na tym najwolniejszym i najstarszym Simsonie widać mnie aż z kosmosu stawało się deprymujące. Wydawało się, że mój zasmarkany wydech pierdział nieszczelnością i świecił wyrzyganym olejem z daleka, scentrowane od zrywów tylne koło śmieszyło. Dlatego jeździłem na nim albo sam, albo z braku mocy na samym końcu stada, modelem B z rurą u dołu, ze skrzynką czwórką, nieelektronicznym zapłonem, z 1983ego. Krzywym po wypadku poprzedniego właściciela. W dodatku na głębszych dziurach błotnik boksował w cylinder wyklepując wgłębienie i zrywając płaty farby. Ale dzięki skróconemu po dzwonie wyprzedzeniu przedniego koła zauważyłem, że był zwrotniejszy od konkurencji, połykał zakręty z większą łatwością. Ktoś kiedyś w końcu zauważył, że nie hamowałem, ani nie zamykałem gazu. Nie mając mocy, nie wolno tego robić, to zwyczajna strata czasu.

 

Gardziliśmy wszystkimi, lubiliśmy tylko muzykę i motocykle, starzy wydawali się i straszni, i śmieszni jednocześnie. Wracaliśmy czasami o drugiej albo trzeciej, nocami. Światopoglądu nie było, cwaniactwo w gębie jedynie, bez pokrycia. Tylko silna potrzeba dominacji, wzajemnego podpuszczania, rywalizacji w godzinie próby, tak zwane koleżeństwo nas scalało. Wszystkich na Simsonach. Tak powstawały legendy.

 

Wiedziałem z plakatu w pokoju tylko tyle, że Byk od Suzuki już powstał. Że jeśli kiedyś będę mógł go kupić to tylko po to, aby wszystkich na nim pokonać. I żeby tylko nie trafić na sztukę z rynku niemieckiego. Bo tamte wtedy duszono do stu koni. Zaledwie sto koni w takim sprzęcie? Cóż za upokorzenie dla GSX-R z 1074 ccm pojemności? To przecież musi zapierdalać! Kierowca sprawdza, czy wystarczy mu miejsca na drodze, gdy zrobi się gorąco, a nie urzędnicy.

 

Nieznajoma, czarna Jawa TS350 zaparkowała na parkingu przed nami. Gdy podeszliśmy bliżej, okazało się, że gość pod kaskiem to Adam i jego nowe cacko. Wcześniej czasem zabierał mnie na swoją starą MZ250TS, którą jeździł naprawdę ostro i do samego końca, często na tylnym kole i najlepiej po ciemku. Spadałem z jego motocykla gdy leciał skokami, ale chęć poczucia mocy i adrenaliny wygrywała, wytrzymywałem wszystko uczepiony rurki za kanapą. Starsi koledzy bywają niebezpieczni, wiedzą wszystko lepiej, szczególnie o motocyklach i dziewczynach. Są mądrzejsi i przydatni.

 

Jego Jawa była już wtedy stara. Miała tą jebitną owiewkę z Polmozbytu, czy innego motoryzacyjnego, gdzie sprzedawano bycze jaja do malucha. Ten badziewny plastik w zestawieniu z szeroko poprowadzonymi rurami wydechowymi i żebrowanym blokiem dwóch cylindrów robił wrażenie drzemiącej w motocyklu nieprzebranej mocy. I obietnicy osiągania oszałamiających prędkości. Jawę znałem tylko z opowieści, lubiłem szorstki dźwięk pracy jej silnika, słyszałem o nich też, że są silne i szybkie, ale niestety zrobione z gównolitu, padały jak muchy. No i miały słabe hamulce bębnowe z przodu, nie to co te tarczowe w MZ. Wtedy czeskie 350 ccm pojemności silnika w Jawie to było dużo. Ale przecież to nie aż tyle, co u Byka z plakatu.

 

Dlatego to nie mogło być trudne.

 

Nie namawiałem Adama, zgodził się od razu. Głownie dlatego, że był pijany i ledwo stał na nogach, właśnie świętował nowy zakup. Uruchomił silnik gubiąc koordynację i uprzedził, żeby ostrożnie obchodzić się z biegami. To tacy faceci. Popili, popalili, czasem pobili, podrywali i jeździli. I tacy pozostali. Tylko nie biją, nie piją, nie palą, nie podrywają i nie jeżdżą. Pracują, a czasem tylko biegają. Ten stary blask i dawna dzika ambicja u niektórych jeszcze pozostały.

 

Chwytając oburącz za szeroką kierownicę poczułem pierwszy dreszcz tych emocji. Motocykl zachwiał mną, gdy na niego wsiadałem. To nie był Simson, lecz prawdziwy motocykl. Ciężki i duży jak statua, kierownica daleko, szeroka kanapa, lewar skrzyni i podnóżki, zegary z obrotomierzem jak rzeźba i ta wibracja dwóch cylindrów. Nawet przełączniki wydawały się monstrualne, klamki daleko. Męski sprzęt z perspektywy dzieciaka. Wtedy nie zapinało się kasku, bo po co. Gdy przed startem dodałem z lekka gazu, wskazówka obrotomierza mozolnie podniosła się z miejsca i opadła, bo motocykl dał znać, że czeka na decyzje. Wielka klama sprzęgła poddała się miękko, bieg o długim skoku dźwigni wskoczył, a zielona lampka neutralu zgasła, to już. Inicjacja.

 

Motocykl wytoczył się powoli z parkingu, zaskakująco posłuszny, majestatyczny, sprawiał wrażenie godnego zaufania, bezpiecznego. Był świetny! Na ulicy Elsnera obok mojego domu zwykle panował znikomy ruch. To była wąska i prosta do pewnego momentu podmiejska droga. Ojciec nie mógłby mnie tam rozpoznać przez mylący kask Adama, zatem mogłem od razu dowalić do pieca, kopcąc mixolem z obu rur jednocześnie, nie mając prawka. Kilka dziur ominiętych slalomem, ułatwiających zrozumienie podstawowych reakcji motocykla i gaz wreszcie szerzej! Dwucylindrowiec odpowiedział przeszywającym ożywieniem całej konstrukcji: rozsiane wszędzie wibracje, siła ciągu mechaniki od niskich obrotów na dwójce i wyższych biegach, bez znaczenia których. I ta prędkość.

 

Niemożliwa do osiągnięcia dla Simsonów kolegów. Natychmiast i łatwiutko. Za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, za ugięciem nadgarstka, tuż za pojawiającą się myślą. Patrzyłem znad owiewki z Polmozbytu na uciekającą i zwężającą się zakurzoną drogę przed sobą i przed zbliżającym się za szybko zakrętem. I tak pozostało. Obraz/kadr/stopklatka na resztę życia. Sedno.

 

Czułem, że jest za szybko, więc asekuracyjnie zamknąłem gaz, bo silnik jak na ucho zbudował już za wysokie obroty, inaczej niż w tym miejscu zwykle dwusuwowy singiel Simsona. Wrzeszczący na nic, zupełnie na darmo. Hamulec Jawy nie był słaby, działał i to jak. Skutecznie oddzielił niebezpieczeństwo pójścia prosto, w maliny, od bezpiecznego cięcia wzdłuż krzywej zakrętu. Na kokpicie wskazówka kiwała się na pięciu tysiącach - a więc to tak ma gadać dwucylindrowy motocykl na pół gazu. To było nowe, jakże odkrywcze! A gdzie tam jeszcze do końca skali. Wciąż błyskała pomarańczowa kontrolka niewyłączonego kierunkowskazu, a pęd powietrza uniósł kask zasłaniając szczęką widokową oś na drogę. Niecałe sto na godzinę było przyjemne, upajające, zostawiające ślad w mózgu. Bruzdę z poszarpanymi krawędziami. Wszystko na spokojnie, doskonale, pod kontrolą. Choć nie do końca, gdy w środku zakrętu maszyna ujawniła pewną bezwładność masy i linia jazdy poprowadziła nieco po zewnętrznej, opornie. Jednak na szczęście nic nie nadjeżdżało z naprzeciwka i nastąpiło to już podczas hamowania.

 

Już w polach zawróciłem czarnego bizona, trzymając go na półsprzęgle i potem puszczając przed siebie, miękko i pewniej rozpędzając się w drodze powrotnej. Wdychając jeszcze zapach spalonego oleju, jaki motocykl rozniósł tam wcześniej, uwalniając dziką radość z jazdy. Jeszcze tylko próba, która wydarzyła się pod oknami domu. Już na hamowaniu z 80tki przed wyrwami w drodze na zakurzonym asfalcie i w niewielkim łuku. Naprowadzającym motocykl na początek planowanej tam linii podejścia do tradycyjnego w tamtym miejscu slalomu. Nie mogłem wiedzieć czegokolwiek o wpływie takiej prędkości na odciążone hamowaniem tylne koło motocykli, gubiące wtedy przyczepność. Podcięta opona zaszurała jak alarmowy dzwonek, jednak pamięć mięśniowa wyniesiona z Simsona, ślizgającego się na błocie i śniegu przez ostatnie dwa lata bezwiednie zwolniła nacisk na pedał hamulca i guma odzyskała trakcję. Zachybotanie wszystkim było na tyle wyraziste, szarpiące, bezwzględne, że zostało zapamiętane na długo. Szczęście początkującego oraz większa stabilność dłuższego niż Simson motocykla pomogły.

 

Oddałem motocykl pijanemu Adamowi na parkingu, by podzielić się z chłopakami wrażeniami. Dla Adama, który niejedno widział w swym osiemnastoletnim życiu bez ojca, nie było w tym nic nadzwyczajnego. Nie czekał na koniec opowieści, po prostu rzucił kiepa, przejął Jawę i ruszył z kopyta. Na najbliższym zakręcie ciasnej ulicy złożył motocykl z powodu nadmiernej prędkości i przytarł ze zgrzytem lewym wydechem o studzienkę na nierównym asfalcie. Snop iskier wielkości domowej choinki świątecznej wzbił się w powietrze w tym miejscu i opadł na asfalt później. Dopiero wtedy, gdy motocykl odjechał daleko, by stać się rozmytą sylwetką od rozwiniętej prędkości w tle. Na końcu ulicy wyhamował jeszcze z piskiem twardej opony Barum, przepuścił wóz na głównej, by wystartować z rykiem w przestrzeń. Roztrzaskał Jawę jeszcze tego samego wieczoru.

 

Ale zapadka zatrzasnęła. Już wiedziałem co chciałbym w życiu robić. Dwa GSX-R 750 z 89 i 91 i dwa 1100 92 i 95, w tym Byk z plakatu - wszystko to przyszło później, długo wyczekiwane. Oba 1100, czyli 1074ccm i 1127 ccm z Niemiec, ale w udokumentowanych konwersjach do otwartej mocy, wszystkie wściekłe, nawet po ponad trzydziestu latach. Tak są dobre. Tylko jeden koleżka z tamtego stada jeszcze jeździ, ale on jest policjantem, też na Suzuki. DL z kuframi. Pojawili się następni. Inni. Byk niczego już im nie udowadnia. Nie musi. Za ZZ-R 1400 Krisa nadążał bez problemu i tyle wystarczy. W zakrętach w pogoni za adwenczerami pomaga mu się hamulcem, zamykając zawieszenie skraca rozstaw osi – jest nieporęczny w porównaniu do większego Kawasaki w ciasnych nawrotach. Ale przykuwa uwagę. Zaraża nostalgią.

 

  • Pięknie pracuje – powiedział to w końcu Kris – Jest taki, jakby to powiedzieć... dostojny? Pracuje jak szwajcarski zegarek.

  • Hm... Tak go zaplanowali. Klikasz obojętnie którym biegiem i znikasz. Bez szarpania. Przez trzydzieści lat tak samo.

  • Chociaż nie umiałem na tym skręcać – oznajmił nagle Kris na wspomnienie swojego krótkiego epizodu z własnym GSX-R 1100 z 93 – Nie czułem się na nim pewnie. Ten motocykl dziwnie się prowadził, w dodatku te gaźniki. Nie dało się tego ustawić, reakcja na gaz albo zamulona, albo narowista.

  • Ich czas przeminął. Jeżdżą źle jak na dzisiejsze motocyklowe standardy. Albo to szanujesz, albo wracasz do ZZ-R 1400. Ale on już nie wytrzyma trzydziestu lat walki.

 

Dlatego między innymi sprzedał, bo jego ZZ-R był najlepszą sztuką w kraju, a i tak klepał rozrządem.

 

Chciałoby się jeszcze raz pojechać na Jawie. Zadymić dwoma wydechami. Poczuć ten zapach i tą energię wywodzącą się wprost od samego początku. Kris i inni nie mieli takiej okazji.

 

 

 

 

Komentarze : 0
<ten wpis nie był jeszcze komentowany>
  • Dodaj komentarz