A cóż to tu tak poznikało ;) ???
Najnowsze komentarze
jazda-na-kuli
do: Nocami
do:
Gratuluję zakupu! Też spotkałem si...
do:
Dziękuję, szacunek za start przy t...
do:
Nie lubię tego oczekiwania. To już...
do:
Więcej komentarzy
Dzieki Calmly. Jak linie papilarne...
Moje miejsca
<brak wpisów>
Moje linki
01.12.2020 22:20
Obły pierwszy o zaraniu
Zapraszam na stronę, bo prawie nikt tam nie zagląda:
motolupa.blogspot.com :)
To właśnie tam znajdziecie wszystkie tak stare, jak ten poniżej tekst, a wkrótce być może i nowe materiały. Dobrze byliby widziani nie tylko najwytrwalsi Odbiorcy. Spróbuję podrzucać krótsze niż ten poniżej materiały.
Kiedy już
opadłem na ziemię po tygodniu lewitacji w siodle testowej Aprilii
RSV1000 w 2006 roku, znalazłem się wreszcie w namiastce
rzeczywistości. Przeżyłem pierwszy dzień w pracy po jednodniowym
wolnym, gdzie nikt nie czekał na mój powrót z
kwiatami. Na mojej drodze codzienności mogłem znów
zobaczyć tylko kurz i te same awarie maszyn, które nie
uległy naprawie podczas mojej nieobecności. Oraz jeszcze większe
nerwy i pretensje.
Dom po
pracy był azylem, w którym już po oddaniu RSV i burzliwej
pracy czekał na mnie w smutnej ciszy mój motocykl. Nie
odkrywałem go spod syfu typowego dla miejsc i urządzeń
niesprzątanych od ponad tygodnia - od kiedy odebrałem Aprilię.
Stał tak prawie całkiem na dworze, jakby tylko odrobinę pod
wiatą, przykryty jakąś starą szmatą. Stał i marniał, podczas, gdy
ona tuż obok niego lśniła i kusiła. Przez to, że nie mogła
schować się w salonie motocyklowym parkując przez tydzień u mnie,
z nieba nie spadła kropla deszczu. Porywała samym wyglądem. Nawet
długo po tym, gdy zostawiłem ją w Krakowie. W mojej głowie wciąż
trwała wielka fiesta odkrywająca nowe doznania u sterów
„włoszczyzny” z dwucylindrowym silnikiem Rotaxa.
Syndrom magicznych dni testowych.
Potem
nastąpiło wyparcie. Żadnych innych motocykli. Tylko
Aprilia.
Poszedłem
do niego wieczorem, ale dopiero kilka dni później.
Przepaść, jaka dzieliła mój stary, umęczony sprzęt od
najnowszych technologii pogłębiała niewielką, ale jednak
frustrację. Już na samą myśl o różnicy w impulsywności
działania klamki hamulca przedniego pomiędzy obydwoma motocyklami
budziła we mnie niechęć do jej używania.
A te
zegary? Mój prędkościomierz odłamał wskazówkę w
takim miejscu, że został tylko ten fragment, którym
przyklejona jest ona do ośki. Wówczas chciałem wierzyć, że
to od ciągłego zapieprzania, ale nie. To przemijanie i starość.
Wielkość bycia niegrzecznym lub głupim wskazywana była tylko z
dokładnością „mniej – więcej”. Mój
widelec nie działał. To znaczy chyba coś tam robił, ale na pewno
zdychał, bo dopiero na Aprilii pokonałem strach przed wyrwami na
drodze. I to przy okazji odkrycia, że do pewnego stopnia jazda na
„ścigu” po polskich dziurach wcale nie musi być
karkołomna, może stać się nawet nieco komfortowa? Bo nic nie
dobija, nic nie trzepie. No i że łatwo jest je wszystkie omijać,
gdy sprzęt reaguje. Precyzyjnie i natychmiast. Bez
opóźnienia, jak w przeładowanym autobusie. No i ten tylny
amor. Wylał się na mnie.
Mój
wybebeszony tłumik z urżniętym drugim z pary wydechem robił taką
„wiochę” na drodze, że czasami wstyd było się po
prostu kręcić na tym motocyklu po mieście i po wiosce. Chrapliwy
grzmot przytłaczał moje jestestwo do tego stopnia, że
nieświadomie pochylałem się jeszcze bardziej pod ciężarem armii
decybeli dręczącej mózg w każdej sekundzie. I ten pseudo
tuning. Te pstrokate kolory i pękająca szpachla, które
zastąpiły poranioną podczas wypadków fabrycznie zdobioną
powłokę w jedynie słusznych biało-niebieskich barwach i napisach.
Przepocony olejem na razie w jednym miejscu silnik teraz jeszcze
bardziej uzupełniał obraz wielkiej smuty. Stary gsx750r z
1989,roku, czyli pierwszy Obły nie miał już szans. Nie dawał
rady.
I nie
chodziło tylko o jego łyse, spalone, czy podziurawione sto razy
wcześniej przez wiejskie festyny opony. Świat jeździł od dawna na
czymś zupełnie innym, co wspólne z dziedzictwem zostało
tylko z nazwy. Zapomniano już o dniach wyścigowej chwały
sportowych „olejaków”. O duchu konkurencji, w
jakim wygrywały wszystko wyposażone w te silniki motocykle. Z
czasem motocyklowy rynek wsadził je do ram tanich, popularnych i
trwałych motocykli o wielkim spadku wartości. Potem po ponad
dwudziestu latach walki na drogach i torach świata zabiły je
ostatecznie nowe normy emisji spalin. Wiedziałem o tym już wtedy,
gdy go kupowałem, lecz dla mnie nie było żadnej alternatywy. Ten
model wciąż był najważniejszy i wydałem na niego wszystkie
pieniądze. Te moje i te pożyczone.
Na pewno
powodów takiego wyboru było więcej. Jako motocyklowy
bohater katalogów i plakatów z pokoju dzieciństwa,
spotkany po latach oko w oko, gdy wreszcie „podał” mi
swój rollgaz i klamkę sprzęgła, nie zawiódł moich
oczekiwań wcale. Oderwał mnie od stania w miejscu przez ćwierć
wieku. Czyli przez całe moje dotychczasowe życie. Niedługo potem
znalazł mi żonę. I jeszcze bardziej mnie przerażał.
Pod
przykryciem dostrzegłem błysk polerowanej odręcznie ramy,
która nie dodawała mocy, ale imponowała mi jako amatorowi
aluminium. Swym wyglądem, magią materii. RSV1000 też była w tym
miejscu polerowana, ale fabrycznie i z uwzględnieniem finezji
kształtu ramy. Miałem złe, nieodpowiednio zamocowane lusterka
oraz tak porysowaną, że aż matową i jeszcze gorzej przykręconą na
dwóch śrubach szybę. Nie wiedziałem czasami gdzie mam
czymś takim jeździć, dlaczego i po co. Gubiłem wątek. Maszyna
była szkaradna i piekielna. Tak naprawdę nie wiedziałem czy mogę
jej zaufać. Mrużyłem oczy, żeby wszystkiego tego nie widzieć i
podnosiłem koc chroniący ją przed światem jeszcze wyżej. No i
entuzjazm do żelastwa powoli wracał.
Wypychałem
go zawsze przed drewnianą wiatę do światła. Serce waliło jak
wściekłe, gdy na początku bałem się przekręcić kluczyk w zamku
stacyjki. Kiedy to wreszcie robiłem, miałem wrażenie, że okolica,
domy i płoty, cały świat patrzy na mnie jak przy pożegnaniu.
Dziwne, abstrakcyjne wrażenie, że wszystko cichło z przerażenia.
Tak jak ja. Choć zazwyczaj w pobliżu nie było nikogo. Bo nikogo
nie obchodziło, że jakiś koleś wytoczył „ścigacza”.
To normalne, to dawca.
Wracałem
spojrzeniem do lampek kontrolnych. Świeciły zawsze dwie –
dobra i zła. Zielona i czerwona. Neutralny bieg i ostrzeżenie o
zbyt małym ciśnieniu oleju. I nic więcej. Po co świecić po oczach
jakąś jeszcze pomarańczą ostrzegawczą? Co za głupota. Od tego
jest łeb pilota i czujnik odcinający zapłon w razie wrzucenia
biegu przy nie schowanej stopce. Waga skupienia powinna leżeć
gdzie indziej. Wyciągałem grzybek ssania z cięgłem
przysłaniającym przepustnice powietrza wprost do zimnych i
głodnych gardzieli sling shotów. Wtedy pozostawało mi już
tylko jedno. Z mieszanymi uczuciami naciskałem klawisz
rozrusznika.
Byłem tego
pewny: cztery cylindry tamtego motocykla zawsze odpowiadały
natychmiast, o ile nie był to pierwszy rozruch po zimie.
Zaczynały odgrywać swój szaleńczy, ale miarowy pomruk na
niskich obrotach niczym ostrzegawczą zapowiedź tego, co nastąpi
już za chwilę.
Zła lampka
gasła, film olejowy ruszał, tryby wraz z rosnącym ciepłem
przechodziły do grzechotania przy fabrycznie luźnym pasowaniu. To
na wypadek cyklicznego wytrzymywania ekstremalnie wysokich
temperatur olejowego chłodziwa. I rozszerzających się przez to
ponad miarę i współpracujących ze sobą metalowych
elementów. Wtryskiwacze olejowe opłukiwały jeszcze nie
rozgrzane denka krótko skokowych tłoków, a pierwsza
od rozruchu ciepła aura lawy ogarniała wielką jak na rozmiary
całości motocykla, olejową chłodnicę. Ktoś wspominał, że im
lepszy olej w „olejaku”, tym bardziej spontaniczna i
wyostrzona na rollgaz jest reakcja tego silnika. Że tak wydajny
zespół pompujący ma się wtedy jeszcze lepiej i chce
więcej. Muszę dziś przyznać, że po „powąchaniu” kilku
motocykli z silnikami tego typu i wielu wymianach oleju coś w tym
jest. Ale już chyba do legend można zaliczyć inne historie
mówiące o patencie na zmienną wydajność smarowania podczas
różnych obrotów. Po to, żeby przy wysokich dorzucać
do pracy jeszcze kilka mechanicznych koni. Cokolwiek to było,
brzmiało nieźle w kontekście nadchodzącej burzy, której
epicentrum było tuż przed moimi kolanami. Gdy maszyna naoliwiła
się do syta, jej gotowość do akcji podkreślała wskazówka
obrotomierza śmiało ruszając w końcu z miejsca, czyli z punktu
wyjścia. Ale nie jak wszędzie - od zera, lecz dopiero od trzech
tysięcy obrotów na minutę. Wartości poniżej dla tej
maszyny były tak nieistotne, że niewidoczne. Nawet nie
umieszczono ich na skali obrotów. Gdy ruszałem, okazywało
się, że ktoś jednak żył za jednym z płotów. To sąsiad.
Poruszony hałasem silnika zazwyczaj odważył się machnąć do mnie
na pozdrowienie. Nie mógł wtedy słyszeć telewizora, więc
niekiedy przez chwilę patrzył na mnie. Kiedyś miał Junaka. Minęło
sporo czasu. Ale wciąż dobrze wiedział, jak boli. Trzyma się z
daleka. Za płotem. Widzi wyciągniętą nienaturalnie, uwieszoną na
clip-onach sylwetkę wariata wzdłuż dzikiej bestii z
podwójnym szkłem reflektorów, z których
świeci tylko jeden. Rozumie dlaczego tak i po co to wszystko.
Inny wymiar dla nienormalnych ludzi? Wie, że może kiedyś mi
przejdzie. Jak jemu.
Jazda była
inną bajką, którą powinien przeżyć każdy, nawet obojętny i
niewierny. Żeby zobaczył i uwierzył. Gdy gaźniki również w
końcu osiągały temperaturę roboczą, co później po latach w
moim Bandicie 1200S poprawiono, podłączając elektryczne
podgrzewanie, silnik przestawał rwać wreszcie ciąg jak cherlawy
fiat 126p, dla którego benzyna była za zimna. Może to i
dobrze, że nie był ostry od razu, bo nie pozwalał na pełne ognie,
dopóki nie był na to mechanicznie gotowy. Cierpliwość
kierowcy wynagradzał potem z nawiązką, gdy obfity przypływ mocy
pozwalał na doganianie kolesi na prostych, którzy o wiele
lepiej jeździli ode mnie zawsze, a szczególnie na
zakrętach. Robił to błyskawicznie i w dowolnym tempie, sprawnie
lecząc kompleksy z powodu złego szefa, braku kasy i wyposażenia
oraz nieumiejętnej jazdy. Potem jak mieliśmy dobry dzień, "robił"
tych na szybszych i nowszych motocyklach, a raz na jakiś czas
nawet jakiegoś drogowego macho na Akrapie. Wymiana opony na
nowszą, niestety wciąż używaną, lecz o bardziej okrągłym
przekroju odkryła radość z jazdy na jako tako pokonywanych
zakrętach. Na prawych łukach prawy tłumik oddawał mi huk przelotu
z tak spotęgowaną siłą, że fala dźwięku odbijanego od asfaltu
prawie kładła trawę na poboczu. Silnik kręcił się do 13 000
obrotów lub ich okolicy.
Prawdopodobnie, bo ani razu nie udało mi się spojrzeć na
obrotomierz w momencie odbijania się silnika od odcięcia. Kiedyś
na krótkim zlotowym pasie poniemieckiego lotniska w mojej
okolicy, inne motocykle o tej samej pojemności i charakterze
przebijały się przez trzy lub cztery biegi rozpędzając się na
pełnych kotłach na tym kilkusetmetrowym dystansie. Dla
porównania mojej siedemset pięćdziesiątce brakowało tam
miejsca już na dwójce. Przez to skupiałem na sobie optykę
nie tylko żuli spod sklepu, ale i policjantów z radarami.
Wredność
tego zakapiora polegała na tym, że w pewnym sensie nie tolerował
nikogo oprócz mnie. Niektórzy koledzy,
którym go czasami na chwilę pożyczałem, wracali spoceni i
zasapani jak po ulicznej bójce. Z rozszerzonymi źrenicami.
Zwykle po ich jeździe mój silnik grał inaczej, straszniej.
Tłukł, wpadał w jeszcze większe grzechotanie, a biegi były
twarde, nieczyste. To świadczyło o ich nierównej walce,
stoczonej na pokładzie z mechaniką Obłego. O próbie
sprostania stawianym przez surową ogładę GSXR750
wymaganiom.
Wtedy
czasem strach było podejść do tak zziajanej bestii, bo sam jej
nie rozpoznawałem. Bałem się, że w końcu coś sie urwie i
przekręci. Zawsze jednak motocykl wytrzymywał drogowe lanie
ludzi, którzy próbowali go ukarać i z czasem się
uspokajał. Praca tamtego „olejaka” wygładzała się, a
skrzyni łagodniała. Z czasem znów stawał się swój.
Do następnego razu.
Bo nawet ja
w drodze po tusz do drukarki stawałem się wyjętym spod prawa.
Wbrew sobie. Zawsze za głośno, zawsze za szybko. A były to czasy,
kiedy człowiek nie mógł jeszcze wiedzieć tego, że plamy
oleju na asfalcie są niewidoczne pod słońce, a ślepe zakręty
pełne równie niewidocznych od razu
niespodzianek.
Kiedyś
kolega od gsx600f, a teraz gsxr750 k9, miejscowy mistrz jednego
koła, a obecnie szybki na torze Masaj, którego zabrałem
„na nocnik”, poprosił mnie o przerwę w drodze.
Powodem był
ból stóp nie do wytrzymania od wibracji
rozbebeszonego tłumika podczas szybkiej jazdy na autostradzie.
Nigdy wcześniej nie przyszłoby mi do głowy, że kogoś, a zwłaszcza
jego może zmęczyć wibracja motocykla już po 20 kilometrach jazdy.
Od jakiegoś
czasu przeczuwałem, że powinienem sprzedać ten motocykl. Bo
poznałem już przyszłą żonę.
Po
dwóch latach i dwóch zimach motocykla ze mną,
przyjechało ich trzech. Młodzi entuzjaści dresów w
czerwonym Golfie „dwójce” 1,6 litra, z
Krakowa. Ściszyli bas, kiedy zobaczyli mnie jak prosto z biura w
koszuli, krawacie i czarnych kadilakach z białymi skarpetkami
wpadłem przed dom, zaskoczony ich nagłą wizytą w odpowiedzi na
ogłoszenie.
Mogłem
przez to wyglądać na tyle poważnie, że stanęli w rzędzie, bojąc
się o cokolwiek zapytać, ale kozakując z lekka pomiędzy sobą.
Obok rozgrzewał się motocykl. Zła lampka zgasła, błyszczała
dobra. Tłumik gderał, silnik grzechotał. Rama świeciła się w
jesiennym słońcu. Chmury z wydechu tak jak nigdy wcześniej,
tamten motocykl wciąż nie puszczał. Może czasem podczas jazdy i
pod światło na czarno troszeczkę, ale tylko wtedy gdy szedł na
bogato – pod odcięcie, kiedy jechał kolega, a ja byłem za
nim i patrzyłem z troską.
Patrzyli.
Mieli zahipnotyzowane spojrzenia. Najbardziej odważny przyznał
się, że jechał raz na Jawie 350 Twin Sport. I złamał
palca.
Teraz
chciałby mieć Suzuki gsx750r. Dostrzegłem potencjał,
zaproponowałem mu przejażdżkę za sterem, odmówił. Wolał
siedzieć jako pasażer i podziwiać widoki.
Nie ma
sprawy, siadaj bracie.
Droga
migotała dziesiątkami drzew po obu stronach. Krawat służbowy
niegrzecznie szamotał się z porywistym wiatrem. Przeciąg wpadał w
jeden z pierwszych, dynammicznych układów zasilania, pod
sklepienie owiewki i aż pod skórę kostek w skarpetkach.
Kadilak lewy, w którym błyszczałem u klienta, teraz
przepinał szybko bieg, miał twardą podeszwę. Już na Aprilii
dowiedziałem się o takich butach trochę więcej.
Precyzyjniej od adidasów ustalały zmianę
przełożeń. Dlatego samochody znikały, a moc pod jeszcze większym
naciskiem nadgarstka wydobywała się z czterocylindrowego,
wyścigowego pieca, wyjąc wściekle od strony tłumika. Prawie
niewyczerpywalnie.
Właśnie
targały się szwy dresu podziwiającego widoki.
- Ile było?
– zapytał zsiadając z maszyny już przy kolegach, gdy poziom
hałasu po wyłączeniu silnika pozwolił na
konwersację.
- 210
– odpowiedziałem półgębkiem przyłapując się na tym,
z jaką czułością gaszę po raz ostatni mój pierwszy
motocykl.
Salwa
śmiechu. Popatrzyłem po sobie, czy koszula jest cała. Ale nie
śmiali się ze mnie. Ale z rozerwanego zamka w dresowej bluzie
jedynego odważnego.
- Ile?
– zapytał raz jeszcze bo nie zrozumiał odpowiedzi pod
kaskiem
-
210.
Rozszerzone
źrenice w odpowiedzi. Szok. Brak koordynacji ruchowej. Wilcze
pragnienie mocy.
-
Biorę.
Kask Tiger
i rozpruty, czerwony dres na Suzuki po autostradzie A4 do
Krakowa. W listopadowy wieczór. Zadowolony oddzwonił, tak
jak go o to wcześniej prosiłem. Mówił, że jechał trzymając
ręką bez rękawiczki za 180 na godzinę. Odważny.
Po kilku
miesiącach na zdjęciach podesłanych przez jednego koleżkę
zobaczyłem moje dawne Suzuki wystawione na sprzedaż na części,
jako kompletnie zgruzowany sprzęt. Ocalał mój ciężarek
kierownicy i złamana wskazówka na roztrzaskanym zegarze.
Stercząca linka sprzęgła za całe 100 złotych. Reszta sałata.
Aluminiowa rama pęknięta na pół. Zadzwoniłem od razu,
przeżył. Wymuszenie przez samochód.
- Jako
pierwsze sprzedałem gaźniki. W nich coś było, że to tak chodziło.
Objeżdżałem jak chciałem nawet CBR 900! – rzucił na
pożegnanie.
Po latach
gapiłem się zbyt długo na biało-niebieskie gsx750r na wystawie
sklepowej we Wrocławiu. Zaniepokojona obsługa zapytała w czym
może mi pomóc.
Pozwolili
zrobić zdjęcie.
Potem
odnalazłem Obłego II. Ale jak wiecie to już zupełnie inna
historia.
Komentarze : 2
2020-12-02 18:58:44
jazda na kuli
też myślę czaesm o swoich byłych motocyklach. przeglądając skrzynkę mailową natrafiłem na adres grzegorza, który w 2016 odkupił Lalunię. napisałem. odpisał prawie natychmiast. że motor super się sprawuje i że nie sprzedaje bo spełnia wszystkie jego wymagania. ciekawe. aha, mówił jeszcze, że miał drugą glebę, delikatną i tylko kierownica się skrzywiła i klamki chyba wymienił, oraz ciężarki też.
pozdrowionka
2020-12-02 11:05:34
jazda na kuli
ależ dobry tekst. zacząłem czytać jednym okiem, ale szkoda na chybcika i trza zostawić sobie całość na wieczór! pozdrowionka
Archiwum
- październik 2023
- styczeń 2022
- październik 2021
- wrzesień 2021
- sierpień 2021
- marzec 2021
- styczeń 2021
- grudzień 2020
- listopad 2020
- październik 2020
- sierpień 2020
- lipiec 2020
- czerwiec 2020
- maj 2020
- kwiecień 2020
- marzec 2020
- luty 2020
- grudzień 2019
- październik 2019
- wrzesień 2019
- sierpień 2019
- maj 2019
- kwiecień 2019
- luty 2019
- grudzień 2018
- lipiec 2018
- czerwiec 2018
- maj 2018
- kwiecień 2018
- luty 2016
- styczeń 2016
- grudzień 2015
Kategorie
- Na wesoło (656)
- Ogólne (151)
- Ogólne (5)
- Wszystko inne (25)
- Wszystko inne (4)