Najnowsze komentarze
A cóż to tu tak poznikało ;) ???
Gratuluję zakupu! Też spotkałem si...
Okularbebe2 do: 2022
Dziękuję, szacunek za start przy t...
DominikNC do: 2022
Nie lubię tego oczekiwania. To już...
Okularbebe2 do: 4:24
Dzieki Calmly. Jak linie papilarne...
Więcej komentarzy
Ulubieni blogerzy
Moje miejsca
<brak wpisów>
Moje linki

01.12.2020 22:20

Obły pierwszy o zaraniu

Zapraszam na stronę, bo prawie nikt tam nie zagląda: motolupa.blogspot.com :) To właśnie tam znajdziecie wszystkie tak stare, jak ten poniżej tekst, a wkrótce być może i nowe materiały. Dobrze byliby widziani nie tylko najwytrwalsi Odbiorcy. Spróbuję podrzucać krótsze niż ten poniżej materiały.

 

Kiedy już opadłem na ziemię po tygodniu lewitacji w siodle testowej Aprilii RSV1000 w 2006 roku, znalazłem się wreszcie w namiastce rzeczywistości. Przeżyłem pierwszy dzień w pracy po jednodniowym wolnym, gdzie nikt nie czekał na mój powrót z kwiatami. Na mojej drodze codzienności mogłem znów zobaczyć tylko kurz i te same awarie maszyn, które nie uległy naprawie podczas mojej nieobecności. Oraz jeszcze większe nerwy i pretensje.

Dom po pracy był azylem, w którym już po oddaniu RSV i burzliwej pracy czekał na mnie w smutnej ciszy mój motocykl. Nie odkrywałem go spod syfu typowego dla miejsc i urządzeń niesprzątanych od ponad tygodnia - od kiedy odebrałem Aprilię. Stał tak prawie całkiem na dworze, jakby tylko odrobinę pod wiatą, przykryty jakąś starą szmatą. Stał i marniał, podczas, gdy ona tuż obok niego lśniła i kusiła. Przez to, że nie mogła schować się w salonie motocyklowym parkując przez tydzień u mnie, z nieba nie spadła kropla deszczu. Porywała samym wyglądem. Nawet długo po tym, gdy zostawiłem ją w Krakowie. W mojej głowie wciąż trwała wielka fiesta odkrywająca nowe doznania u sterów „włoszczyzny” z dwucylindrowym silnikiem Rotaxa. Syndrom magicznych dni testowych.  

Potem nastąpiło wyparcie. Żadnych innych motocykli. Tylko Aprilia.
Poszedłem do niego wieczorem, ale dopiero kilka dni później. Przepaść, jaka dzieliła mój stary, umęczony sprzęt od najnowszych technologii pogłębiała niewielką, ale jednak frustrację. Już na samą myśl o różnicy w impulsywności działania klamki hamulca przedniego pomiędzy obydwoma motocyklami budziła we mnie niechęć do jej używania.
A te zegary? Mój prędkościomierz odłamał wskazówkę w takim miejscu, że został tylko ten fragment, którym przyklejona jest ona do ośki. Wówczas chciałem wierzyć, że to od ciągłego zapieprzania, ale nie. To przemijanie i starość. Wielkość bycia niegrzecznym lub głupim wskazywana była tylko z dokładnością „mniej – więcej”. Mój widelec nie działał. To znaczy chyba coś tam robił, ale na pewno zdychał, bo dopiero na Aprilii pokonałem strach przed wyrwami na drodze. I to przy okazji odkrycia, że do pewnego stopnia jazda na „ścigu” po polskich dziurach wcale nie musi być karkołomna, może stać się nawet nieco komfortowa? Bo nic nie dobija, nic nie trzepie. No i że łatwo jest je wszystkie omijać, gdy sprzęt reaguje. Precyzyjnie i natychmiast. Bez opóźnienia, jak w przeładowanym autobusie. No i ten tylny amor. Wylał się na mnie.
Mój wybebeszony tłumik z urżniętym drugim z pary wydechem robił taką „wiochę” na drodze, że czasami wstyd było się po prostu kręcić na tym motocyklu po mieście i po wiosce. Chrapliwy grzmot przytłaczał moje jestestwo do tego stopnia, że nieświadomie pochylałem się jeszcze bardziej pod ciężarem armii decybeli dręczącej mózg w każdej sekundzie. I ten pseudo tuning. Te pstrokate kolory i pękająca szpachla, które zastąpiły poranioną podczas wypadków fabrycznie zdobioną powłokę w jedynie słusznych biało-niebieskich barwach i napisach. Przepocony olejem na razie w jednym miejscu silnik teraz jeszcze bardziej uzupełniał obraz wielkiej smuty. Stary gsx750r z 1989,roku, czyli pierwszy Obły nie miał już szans. Nie dawał rady.
I nie chodziło tylko o jego łyse, spalone, czy podziurawione sto razy wcześniej przez wiejskie festyny opony. Świat jeździł od dawna na czymś zupełnie innym, co wspólne z dziedzictwem zostało tylko z nazwy. Zapomniano już o dniach wyścigowej chwały sportowych „olejaków”. O duchu konkurencji, w jakim wygrywały wszystko wyposażone w te silniki motocykle. Z czasem motocyklowy rynek wsadził je do ram tanich, popularnych i trwałych motocykli o wielkim spadku wartości. Potem po ponad dwudziestu latach walki na drogach i torach świata zabiły je ostatecznie nowe normy emisji spalin. Wiedziałem o tym już wtedy, gdy go kupowałem, lecz dla mnie nie było żadnej alternatywy. Ten model wciąż był najważniejszy i wydałem na niego wszystkie pieniądze. Te moje i te pożyczone.
Na pewno powodów takiego wyboru było więcej. Jako motocyklowy bohater katalogów i plakatów z pokoju dzieciństwa, spotkany po latach oko w oko, gdy wreszcie „podał” mi swój rollgaz i klamkę sprzęgła, nie zawiódł moich oczekiwań wcale. Oderwał mnie od stania w miejscu przez ćwierć wieku. Czyli przez całe moje dotychczasowe życie. Niedługo potem znalazł mi żonę. I jeszcze bardziej mnie przerażał.  
Pod przykryciem dostrzegłem błysk polerowanej odręcznie ramy, która nie dodawała mocy, ale imponowała mi jako amatorowi aluminium. Swym wyglądem, magią materii. RSV1000 też była w tym miejscu polerowana, ale fabrycznie i z uwzględnieniem finezji kształtu ramy. Miałem złe, nieodpowiednio zamocowane lusterka oraz tak porysowaną, że aż matową i jeszcze gorzej przykręconą na dwóch śrubach szybę. Nie wiedziałem czasami gdzie mam czymś takim jeździć, dlaczego i po co. Gubiłem wątek. Maszyna była szkaradna i piekielna. Tak naprawdę nie wiedziałem czy mogę jej zaufać. Mrużyłem oczy, żeby wszystkiego tego nie widzieć i podnosiłem koc chroniący ją przed światem jeszcze wyżej. No i entuzjazm do żelastwa powoli wracał.
Wypychałem go zawsze przed drewnianą wiatę do światła. Serce waliło jak wściekłe, gdy na początku bałem się przekręcić kluczyk w zamku stacyjki. Kiedy to wreszcie robiłem, miałem wrażenie, że okolica, domy i płoty, cały świat patrzy na mnie jak przy pożegnaniu. Dziwne, abstrakcyjne wrażenie, że wszystko cichło z przerażenia. Tak jak ja. Choć zazwyczaj w pobliżu nie było nikogo. Bo nikogo nie obchodziło, że jakiś koleś wytoczył „ścigacza”. To normalne, to dawca.
Wracałem spojrzeniem do lampek kontrolnych. Świeciły zawsze dwie – dobra i zła. Zielona i czerwona. Neutralny bieg i ostrzeżenie o zbyt małym ciśnieniu oleju. I nic więcej. Po co świecić po oczach jakąś jeszcze pomarańczą ostrzegawczą? Co za głupota. Od tego jest łeb pilota i czujnik odcinający zapłon w razie wrzucenia biegu przy nie schowanej stopce. Waga skupienia powinna leżeć gdzie indziej. Wyciągałem grzybek ssania z cięgłem przysłaniającym przepustnice powietrza wprost do zimnych i głodnych gardzieli sling shotów. Wtedy pozostawało mi już tylko jedno. Z mieszanymi uczuciami naciskałem klawisz rozrusznika.
Byłem tego pewny: cztery cylindry tamtego motocykla zawsze odpowiadały natychmiast, o ile nie był to pierwszy rozruch po zimie. Zaczynały odgrywać swój szaleńczy, ale miarowy pomruk na niskich obrotach niczym ostrzegawczą zapowiedź tego, co nastąpi już za chwilę.
Zła lampka gasła, film olejowy ruszał, tryby wraz z rosnącym ciepłem przechodziły do grzechotania przy fabrycznie luźnym pasowaniu. To na wypadek cyklicznego wytrzymywania ekstremalnie wysokich temperatur olejowego chłodziwa. I rozszerzających się przez to ponad miarę i współpracujących ze sobą metalowych elementów. Wtryskiwacze olejowe opłukiwały jeszcze nie rozgrzane denka krótko skokowych tłoków, a pierwsza od rozruchu ciepła aura lawy ogarniała wielką jak na rozmiary całości motocykla, olejową chłodnicę. Ktoś wspominał, że im lepszy olej w „olejaku”, tym bardziej spontaniczna i wyostrzona na rollgaz jest reakcja tego silnika. Że tak wydajny zespół pompujący ma się wtedy jeszcze lepiej i chce więcej. Muszę dziś przyznać, że po „powąchaniu” kilku motocykli z silnikami tego typu i wielu wymianach oleju coś w tym jest. Ale już chyba do legend można zaliczyć inne historie mówiące o patencie na zmienną wydajność smarowania podczas różnych obrotów. Po to, żeby przy wysokich dorzucać do pracy jeszcze kilka mechanicznych koni. Cokolwiek to było, brzmiało nieźle w kontekście nadchodzącej burzy, której epicentrum było tuż przed moimi kolanami. Gdy maszyna naoliwiła się do syta, jej gotowość do akcji podkreślała wskazówka obrotomierza śmiało ruszając w końcu z miejsca, czyli z punktu wyjścia. Ale nie jak wszędzie - od zera, lecz dopiero od trzech tysięcy obrotów na minutę. Wartości poniżej dla tej maszyny były tak nieistotne, że niewidoczne. Nawet nie umieszczono ich na skali obrotów. Gdy ruszałem, okazywało się, że ktoś jednak żył za jednym z płotów. To sąsiad. Poruszony hałasem silnika zazwyczaj odważył się machnąć do mnie na pozdrowienie. Nie mógł wtedy słyszeć telewizora, więc niekiedy przez chwilę patrzył na mnie. Kiedyś miał Junaka. Minęło sporo czasu. Ale wciąż dobrze wiedział, jak boli. Trzyma się z daleka. Za płotem. Widzi wyciągniętą nienaturalnie, uwieszoną na clip-onach sylwetkę wariata wzdłuż dzikiej bestii z podwójnym szkłem reflektorów, z których świeci tylko jeden. Rozumie dlaczego tak i po co to wszystko. Inny wymiar dla nienormalnych ludzi? Wie, że może kiedyś mi przejdzie. Jak jemu.

Jazda była inną bajką, którą powinien przeżyć każdy, nawet obojętny i niewierny. Żeby zobaczył i uwierzył. Gdy gaźniki również w końcu osiągały temperaturę roboczą, co później po latach w moim Bandicie 1200S poprawiono, podłączając elektryczne podgrzewanie, silnik przestawał rwać wreszcie ciąg jak cherlawy fiat 126p, dla którego benzyna była za zimna. Może to i dobrze, że nie był ostry od razu, bo nie pozwalał na pełne ognie, dopóki nie był na to mechanicznie gotowy. Cierpliwość kierowcy wynagradzał potem z nawiązką, gdy obfity przypływ mocy pozwalał na doganianie kolesi na prostych, którzy o wiele lepiej jeździli ode mnie zawsze, a szczególnie na zakrętach. Robił to błyskawicznie i w dowolnym tempie, sprawnie lecząc kompleksy z powodu złego szefa, braku kasy i wyposażenia oraz nieumiejętnej jazdy. Potem jak mieliśmy dobry dzień, "robił" tych na szybszych i nowszych motocyklach, a raz na jakiś czas nawet jakiegoś drogowego macho na Akrapie. Wymiana opony na nowszą, niestety wciąż używaną, lecz o bardziej okrągłym przekroju odkryła radość z jazdy na jako tako pokonywanych zakrętach. Na prawych łukach prawy tłumik oddawał mi huk przelotu z tak spotęgowaną siłą, że fala dźwięku odbijanego od asfaltu prawie kładła trawę na poboczu. Silnik kręcił się do 13 000 obrotów lub ich okolicy.
Prawdopodobnie, bo ani razu nie udało mi się spojrzeć na obrotomierz w momencie odbijania się silnika od odcięcia. Kiedyś na krótkim zlotowym pasie poniemieckiego lotniska w mojej okolicy, inne motocykle o tej samej pojemności i charakterze przebijały się przez trzy lub cztery biegi rozpędzając się na pełnych kotłach na tym kilkusetmetrowym dystansie. Dla porównania mojej siedemset pięćdziesiątce brakowało tam miejsca już na dwójce. Przez to skupiałem na sobie optykę nie tylko żuli spod sklepu, ale i policjantów z radarami.
Wredność tego zakapiora polegała na tym, że w pewnym sensie nie tolerował nikogo oprócz mnie. Niektórzy koledzy, którym go czasami na chwilę pożyczałem, wracali spoceni i zasapani jak po ulicznej bójce. Z rozszerzonymi źrenicami. Zwykle po ich jeździe mój silnik grał inaczej, straszniej. Tłukł, wpadał w jeszcze większe grzechotanie, a biegi były twarde, nieczyste. To świadczyło o ich nierównej walce, stoczonej na pokładzie z mechaniką Obłego. O próbie sprostania stawianym przez surową ogładę GSXR750 wymaganiom.  

Wtedy czasem strach było podejść do tak zziajanej bestii, bo sam jej nie rozpoznawałem. Bałem się, że w końcu coś sie urwie i przekręci. Zawsze jednak motocykl wytrzymywał drogowe lanie ludzi, którzy próbowali go ukarać i z czasem się uspokajał. Praca tamtego „olejaka” wygładzała się, a skrzyni łagodniała. Z czasem znów stawał się swój. Do następnego razu.
Bo nawet ja w drodze po tusz do drukarki stawałem się wyjętym spod prawa. Wbrew sobie. Zawsze za głośno, zawsze za szybko. A były to czasy, kiedy człowiek nie mógł jeszcze wiedzieć tego, że plamy oleju na asfalcie są niewidoczne pod słońce, a ślepe zakręty pełne równie niewidocznych od razu niespodzianek. 
Kiedyś kolega od gsx600f, a teraz gsxr750 k9, miejscowy mistrz jednego koła, a obecnie szybki na torze Masaj, którego zabrałem „na nocnik”, poprosił mnie o przerwę w drodze.
Powodem był ból stóp nie do wytrzymania od wibracji rozbebeszonego tłumika podczas szybkiej jazdy na autostradzie. Nigdy wcześniej nie przyszłoby mi do głowy, że kogoś, a zwłaszcza jego może zmęczyć wibracja motocykla już po 20 kilometrach jazdy.
Od jakiegoś czasu przeczuwałem, że powinienem sprzedać ten motocykl. Bo poznałem już przyszłą żonę.
Po dwóch latach i dwóch zimach motocykla ze mną, przyjechało ich trzech. Młodzi entuzjaści dresów w czerwonym Golfie „dwójce” 1,6 litra, z Krakowa. Ściszyli bas, kiedy zobaczyli mnie jak prosto z biura w koszuli, krawacie i czarnych kadilakach z białymi skarpetkami wpadłem przed dom, zaskoczony ich nagłą wizytą w odpowiedzi na ogłoszenie.
Mogłem przez to wyglądać na tyle poważnie, że stanęli w rzędzie, bojąc się o cokolwiek zapytać, ale kozakując z lekka pomiędzy sobą. Obok rozgrzewał się motocykl. Zła lampka zgasła, błyszczała dobra. Tłumik gderał, silnik grzechotał. Rama świeciła się w jesiennym słońcu. Chmury z wydechu tak jak nigdy wcześniej, tamten motocykl wciąż nie puszczał. Może czasem podczas jazdy i pod światło na czarno troszeczkę, ale tylko wtedy gdy szedł na bogato – pod odcięcie, kiedy jechał kolega, a ja byłem za nim i patrzyłem z troską.
Patrzyli. Mieli zahipnotyzowane spojrzenia. Najbardziej odważny przyznał się, że jechał raz na Jawie 350 Twin Sport. I złamał palca. 

Teraz chciałby mieć Suzuki gsx750r. Dostrzegłem potencjał, zaproponowałem mu przejażdżkę za sterem, odmówił. Wolał siedzieć jako pasażer i podziwiać widoki.
Nie ma sprawy, siadaj bracie.
Droga migotała dziesiątkami drzew po obu stronach. Krawat służbowy niegrzecznie szamotał się z porywistym wiatrem. Przeciąg wpadał w jeden z pierwszych, dynammicznych układów zasilania, pod sklepienie owiewki i aż pod skórę kostek w skarpetkach. Kadilak lewy, w którym błyszczałem u klienta, teraz przepinał szybko bieg, miał twardą podeszwę. Już na Aprilii dowiedziałem się o takich butach trochę więcej.
Precyzyjniej od adidasów ustalały zmianę przełożeń. Dlatego samochody znikały, a moc pod jeszcze większym naciskiem nadgarstka wydobywała się z czterocylindrowego, wyścigowego pieca, wyjąc wściekle od strony tłumika. Prawie niewyczerpywalnie. 

Właśnie targały się szwy dresu podziwiającego widoki.

- Ile było? – zapytał zsiadając z maszyny już przy kolegach, gdy poziom hałasu po wyłączeniu silnika pozwolił na konwersację.
- 210 – odpowiedziałem półgębkiem przyłapując się na tym, z jaką czułością gaszę po raz ostatni mój pierwszy motocykl.
Salwa śmiechu. Popatrzyłem po sobie, czy koszula jest cała. Ale nie śmiali się ze mnie. Ale z rozerwanego zamka w dresowej bluzie jedynego odważnego.

- Ile? – zapytał raz jeszcze bo nie zrozumiał odpowiedzi pod kaskiem
- 210.
Rozszerzone źrenice w odpowiedzi. Szok. Brak koordynacji ruchowej. Wilcze pragnienie mocy.
- Biorę.
Kask Tiger i rozpruty, czerwony dres na Suzuki po autostradzie A4 do Krakowa. W listopadowy wieczór. Zadowolony oddzwonił, tak jak go o to wcześniej prosiłem. Mówił, że jechał trzymając ręką bez rękawiczki za 180 na godzinę. Odważny.

Po kilku miesiącach na zdjęciach podesłanych przez jednego koleżkę zobaczyłem moje dawne Suzuki wystawione na sprzedaż na części, jako kompletnie zgruzowany sprzęt. Ocalał mój ciężarek kierownicy i złamana wskazówka na roztrzaskanym zegarze. Stercząca linka sprzęgła za całe 100 złotych. Reszta sałata. Aluminiowa rama pęknięta na pół. Zadzwoniłem od razu, przeżył. Wymuszenie przez samochód.
- Jako pierwsze sprzedałem gaźniki. W nich coś było, że to tak chodziło. Objeżdżałem jak chciałem nawet CBR 900! – rzucił na pożegnanie.
Po latach gapiłem się zbyt długo na biało-niebieskie gsx750r na wystawie sklepowej we Wrocławiu. Zaniepokojona obsługa zapytała w czym może mi pomóc.

Pozwolili zrobić zdjęcie.
Potem odnalazłem Obłego II. Ale jak wiecie to już zupełnie inna historia.
 
Komentarze : 2
2020-12-02 18:58:44 jazda na kuli

też myślę czaesm o swoich byłych motocyklach. przeglądając skrzynkę mailową natrafiłem na adres grzegorza, który w 2016 odkupił Lalunię. napisałem. odpisał prawie natychmiast. że motor super się sprawuje i że nie sprzedaje bo spełnia wszystkie jego wymagania. ciekawe. aha, mówił jeszcze, że miał drugą glebę, delikatną i tylko kierownica się skrzywiła i klamki chyba wymienił, oraz ciężarki też.
pozdrowionka

2020-12-02 11:05:34 jazda na kuli

ależ dobry tekst. zacząłem czytać jednym okiem, ale szkoda na chybcika i trza zostawić sobie całość na wieczór! pozdrowionka

  • Dodaj komentarz